Ty, który tu wstępujesz, żegnaj się z nadzieją!
Wszystkie ewentualne podobieństwa są nieprzypadkowe. Imiona zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa. Autor nie odpowiada za bezpośrednie, pośrednie, incydentalne lub trwałe szkody wynikające z wadliwego, błędnego lub niewłaściwego użycia. Uwaga, sceny drastyczne! Wszelkie prawa zastrzeżone. Możesz mieć inne zdanie.

niedziela, 8 grudnia 2013

Dlaczego nie rozumiem kobiet.

Być kobietą, być kobietą... Fochać się na wszystkich o wszystko, masowo wykupować ze spożywczaka nutellę, płakać na kiepskich komediach romantycznych, najpierw mówić, potem myśleć, trzymać lakiery w lodówce...
Muszę przyznać, że jak na osobę płci żeńskiej jestem dość dziwnym egzemplarzem. Pewnie dlatego nie potrafię zrozumieć moich sióstr w niedoli.
Nie rozumiem tego kompletnego szaleństwa zakupowego. Bardzo nie lubię robić zakupów, a już zwłaszcza w galeriach handlowych. Muzyka (jakieś rytmy na jedno kopyto), perfumy, ciasne kabiny, straszne oświetlenie, a wreszcie konieczność przymierzania dziesięciu par prawie identycznych spodni doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jestem osobą, która najchętniej weszła by do sklepu i od razu dojrzała tą upragnioną, idealną rzecz. Następnie tylko dla formalności ją przymierzyła (oczywiście rzecz pasowałaby jak ulał), powędrowała do kasy bez konieczności przeciskania się przez tłum spragnionych nowych szmat gimnazjalistek, zapłaciła i wywędrowała ze sklepu z błogim uśmiechem na twarzy i uczuciem kompletnej satysfakcji. A najchętniej w ogóle nie wychodziłabym z domu. Kiedy tylko mogę, wysługuję się rodzicami, którzy, świadomi mojego nikłego rozmiaru i preferencji kolorystycznych, zostali dogłębnie przeszkoleni w kwestii znajdywania mi nowych bluzek w rozmiarze S. Nie pociągają mnie promocje, ani noce zakupów, nie skusiłabym się na nową kolekcję Channel za pół ceny.
Kolejną kwestią, która jakoś się łączy z poprzednią, jest ubiór. Nie jestem kobietą, która ubiera się jak kobieta. Spodnie i T-shirt uważam za najodpowiedniejszy ubiór, jaki kiedykolwiek, ktokolwiek mógł wymyślić. Oczywiście nie szkoły nie wędruję w dziurawych dżinsach i trzy razy za dużej koszulce, staram się jakoś dostosować do standardów społeczeństwa, coby zanadto nie odstawać, ale w sukience mnie raczej nie zobaczycie.
Nie spędzam trzech godzin przed wyjściem, próbując zmienić się w powiewnego motyla, nie pokrywam twarzy toną tapety, a tusz do rzęs kupiłam dawno temu, leży w szufladce i się kurzy, bo nie mam zamiaru go używać. Nie rozumiem powszechnego szaleństwa związanego z tym produktem kosmetycznym, a już najbardziej nie jestem w stanie pojąć tego, że dziewczyny w dniu basenu przychodzą umalowane, przed wejściem do basenu wszystko z siebie zmywają, aby potem na nowo, już suche, wszystko nałożyć z powrotem.
Absurdem jest dla mnie chodzenie w butach na wysokim obcasie, mimo że mam 160 cm wzrostu. Chciałabym, aby faceci wreszcie zrozumieli, że to nie jest nasze, kobiet, widzi mi się, że nie nosimy tego cholerstwa. Po prostu, drodzy panowie, załóżcie kiedyś na nogi coś tak niewygodnego i spróbujcie w tym przetrwać cały dzień. Znam przyjemniejsze rzeczy.
No i do tego kwestia biżuterii. Kupowanie wybrance brylantów jest dla mnie czymś absurdalnym. Po co być tak nieopanowanie rozrzutnym? Zupełnie mnie to nie kręci.
Nie rozumiem obgadywania wszystkich naokoło, bo sama wolę powiedzieć komuś wprost, co myślę.
Nie rozumiem zachwytu nad każdą zapapraną dziecięcą buzią. Wolę się bawić z małymi chłopczykami, niż dziewczynkami. Pograć w nogę, połazić po drzewach, pograć na PS, ok. Ale bawić się w domu? Urządzać ślub lalkom? Nie, no błagam.
Bardzo rzadko płaczę na filmach, wyjątkiem jest Gladiator.
A już naprawdę nie cierpię podejścia, że jak się jest dziewczyną, to można siedzieć, pachnieć i ładnie wyglądać. Fakt, przyjemnie jest, kiedy to facet wniesie ławkę na 3 piętro, ale nie potrzebuję tego do szczęścia. Jak trzeba wnieść ławkę, to wnoszę, jak trzeba odkręcić słoik, to odkręcam, jak trzeba rozpalić ognisko, to rozpalam. I nie uważam, żeby wbijanie gwoździ w ścianę było specjalnie zarezerwowane jedynie dla prawdziwych, napakowanych, napompowanych testosteronem mężczyzn.
Coś chyba poszło nie tak. Miałam być przecież chłopcem i mieć na imię Radosław.

czwartek, 5 grudnia 2013

Bo ja to ciebie też bardzo, bardzo ale może dopiero pod namiotem.

W zasadzie ostatnio naszło mnie coś i zaczęłam się zastanawiać, jak to też wygląda miłość w naszych czasach. Że zła, że be, że komercjalizm także na nią wpłynął, że ogólnie cienko, cienko. Żadnych głębszych relacji.
No, proszę...
Miłości tak naprawdę nie ma. Bo co to jest miłość? Jakieś abstrakcyjne uczucie, teoretycznie dotyczące każdego z nas, kojarzące się z motylami w brzuchu, kwiotkiem na rocznicę i białym misiem z piosenki. Nawet Ciocia Wiki mówi, że miłość to pojęcie wieloznaczne i trudne do zdefiniowania, oj. Ale też wyróżnia wiele rodzajów miłości: miłość dworska, romantyczna, platoniczna, chrześcijańska, własna.
Chrześcijańską bym zostawiła na razie, bo w zasadzie musiałabym się pogrążać w rozważaniach dotyczących religii itd., może innym razem.
Hiena powiedziała dzisiaj, że wszystko w życiu opiera się na egoizmie i niestety muszę się z nią zgodzić. Po co szukamy sobie "drugiej połówki"? Po co wariujemy, umawiamy się na randki, płaczemy wieczorem z poduszkę, kupujemy białą kieckę, zapraszamy setki gości, opłacamy orkiestrę, żeby grała "majteczki w kropeczki" i dajemy się nabić w butelkę?
Wszystkie piosenki z bardzo głupim, ale jakże jasnym przekazem "jesteś dla mnie najważniejsza, najważniejszy, jestem niczym bez ciebie, nie mogę bez ciebie żyć, umrę jeśli mnie opuścisz, nie odchodź, jesteś światłem mojego życia" i tak dalej można ciągnąć ten pseudo prawdziwy bełkocik. Co mają nam przekazać? To ta druga osoba daje nam szczęście, a bez niej nie potrafimy funkcjonować? Jeśli to druga osoba jest światłem twego życia, to znaczy, że bez niej panuje wieczna noc. Jeśli bez niej, niego nie istniejesz, to znaczy, że cię po prostu nie ma. Jeśli nie możesz bez kogoś żyć, to co tak naprawdę masz innym do zaoferowania? Jesteś pustym naczynkiem, do którego się ładuje kogoś na siłę i dziwi, że niezbyt pasuje. Więc pękasz.
Wracając do egoizmu: tak, to jest właśnie jego objaw. Chcę z kimś być, nie dlatego, że go kocham, tylko że mi się podoba i że nie chcę być sam. Chcę, żeby ktoś wypełnił dziwną pustkę, którą odczuwam. Jeśli naprawdę byś kogoś kochał, kochała, to nie chciałbyś wzajemności, zależałoby ci jedynie na szczęściu tej drugiej osoby. Ale człowiek jest egoistą i nie jest w stanie kochać innych bardziej niż siebie.
Co to jest miłość? Miłość nie istnieje. Istnieje tylko przyjaźń i pożądanie. To drugie z czasem się wypala. W związkach, w których jest przyjaźń dwie osoby, które już się nie pragną mogą z sobą funkcjonować, ale tam, gdzie przyjaźni nie ma, najczęściej pojawiają się kłótnie i rozwód. Dlatego też człowiek z natury jest bigamistą, raczej nie potrafi być całe życie z jedną osobą. Takie sytuacje się zdarzają, ale rzadko, a wtedy też wszystko opiera się na przyjaźni.
Miłość do dzieci? Chcemy mieć coś do kochania, znowu działamy z czysto egoistycznych pobudek.
Dużo jesteśmy w stanie zrobić dla przyjaciół. Miłość, skoro już tak to nazywamy, wyparowuje i okazuje się, że ta "jedyna" osoba jest największym gnojem, że taka siaka, owaka, że "zupełnie do siebie nie pasujemy".
Miłość romantyczna? A co to jest, do cholery? To jest tylko czyste pożądanie i miłość do samego siebie, czyli miłość własna, realizacja egoizmu. Kto tego nie wie, nie przeczytał porządnie dzieł powstałych w okresie Romantyzmu.
Wierzę w przyjaźń, która może trzymać związki, może funkcjonować długo, ale nie w miłość. Miłość nie istnieje.

piątek, 29 listopada 2013

I ain't happy, I'm feeling glad

Dam wam dobrą radę: nigdy nie oglądajcie "Kongresu", filmu na podstawie "Kongresu futurologicznego" Lema. Inaczej wyjdziecie z kina z uczuciem, iż wasz mózg zamienił się w kaszankę, a po jakimś czasie poczujecie rozdrażnienie, dopadnie was ból głowy, chęć snu i rozwalenia wszystkiego w zasięgu ręki. W moim przypadku była to chęć rozwalenia komuś nosa. Albo podbicia oka. A już naprawdę chętnie przyłożyłabym jakiemuś nieszczęśnikowi patelnią w twarz. A teraz trochę poważniej.
Na wstępie trzeba powiedzieć kilka rzeczy: film w reżyserii Ariego Folmana wszedł na ekrany w maju 2013 roku i nie jest odwzorowaniem "opowiadania" (jak coś, co ma 200 stron może być opowiadaniem?), a jedynie luźno z niego czerpie. Owszem, koncepcja została w dużej mierze oparta o twórczość Lema, jednak film jest raczej artystyczną koncepcją reżysera.
Jak ją nazywają, autotematyczna rama filmu zawiera historię aktorki, Robin Wright (Robin Wrigth w tym przypadku jak gdyby zagrała samą siebie), która jest niemalże zmuszana do poddania się procesowi digitalizacji, czyli przeniesienia własnej osoby do komputera. Dzięki temu procederowi wytwórnia posiada jej wizerunek na własność i może z niego dowolnie czerpać, wyłączając sytuacje zapisane w umowie. Sama aktorka nie może już nigdy w niczym zagrać, nawet jeśliby miało chodzić o amatorski teatrzyk dla dzieci. Nie pojawia się już nigdy na planie, bowiem filmy składa się komputerowo.
"Kongres" ma fragmenty tradycyjne, aktorskie, ale w większej części jest po prostu animacją. O ile "zwykły film" nawet przypadł mi do gustu, o tyle animacja, była, delikatnie mówiąc, chora. Wprowadzała istotne dla toku filmu zdarzenia, pokazywała świat, w którzym wszystko jest sztuczne, plastikowe i nieprawdziwe (a do takiego stanu rzeczy możemy się doprowadzić), ale była upiorna. To znaczy nie chcę, abyście zrozumieli mnie źle: film oceniłam na filmwebie jako dobry, bo był raczej dobry i miał jakieś przesłanie, zamęt w mojej głowie powodowany był tym właśnie, że przekazana mi została jakaś smutna prawda. Ale mam pewne zastrzeżenia natury technicznej. Koszmarna realizacja tejże animacji przyprawiła mnie o migrenę. W klimacie mogłabym ją określić jako schizofreniczno-surrealistyczną, ale dla mnie była po prostu nie do zniesienia. W zasadzie dziwię się, że nikt nie dostał ataku padaczki; może po prostu na sali nie było żadnego epileptyka.
Dodatkowo zaliczyłam atrakcje z rodzaju animowanego seksu, obrzydliwego zresztą, oraz animowanych Elvisów, Jezusów, Jacksonów itd.
Film jest zrobiony w ten sposób, że widz męczy się przy oglądaniu. Być może moje zdanie wynika z faktu, iż samego Lema niezbyt trawię. Ale i tak będę się przyczepiać do animacji, jeśli ktoś obejrzy ten film i zobaczy ośmiorniczkę i tęcze zaraz na początku przejścia z filmu aktorskiego do animacji, to będzie wiedział, o czym mówię.
Najlepszym opisem moich wrażeń co do elementów (Jakich elementów w sumie, tam była głównie animacja...) animowanych, będzie przytoczenie fragmentu recenzji użytkownika kulak4: "Niestety, pomimo ciekawej i abstrakcyjnej wizji, ukazanej w narkotycznych majakach Wright, sekwencje animowane są zbyt rozwleczone, do tego wypełnione męczącymi motywami związanymi z kreacjami ludzkiego mózgu (wszak we własnej wyobraźni człowiek może przyjmować dowolny kształt, szybując przez przestworza z rękami uformowanymi w skrzydła czy odbywając stosunek w dziwacznych pląsach...). Fabuła, która była tak wyraźnie zarysowana w "ludzkim" prologu, w dalszej części filmu gubi swój wątek, racząc widza różnymi ruchomymi bohomazami mającymi pewnikiem dodać produkcji mazu artystycznego. Z drugiej strony, pomimo udziwnienia sekwencji animowanych, stanowią one jednak zobrazowanie zupełnego oderwania od rzeczywistości, w której nie ma żadnych granic. W dodatku surowa kreska (przywodząca na myśl kiepskie polskie kreskówki albo teledysk do piosenki "Lizak") i surrealistyczne wizje stanowią idealne podwaliny pod zakończenie, które... zwala z nóg."
Nie bardzo wiem, czy mam film polecać, czy odradzać pójście na niego, ale jeśli już ktoś chce się przekonać na własne oczy, jak to wygląda, ostrzegam, że film łatwy w odbiorze absolutnie nie będzie.
Kulak4 dał filmowi 7/10, tak jak i ja. Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Z jednej strony sprostać tekstowi Lema nie jest łatwo, animacja zdecydowanie odzwierciedla to, co się w twórczości Lema dzieje, wprowadza nas w świat, jakiego możemy i powinniśmy się obawiać, z drugiej film staje się przez nią nużący. Tak jak mam problem z samym Stanisławem Lemem, tak i z filmem, nie mogę mu odjąć jednak jakości przesłania. Jeśli zobaczycie, wyrobicie sobie własne zdanie, ja drugi raz bym nie obejrzała.

sobota, 16 listopada 2013

Co w końcu z tym seksem?

Ludzie z mojej wspaniałej klasy wpadli na pomysł lekcji o seksie. Było właściwie tak, że w tematach proponowanych na godzinę wychowawczą (która jest jedną z najbardziej bezsensownych lekcji na świecie, z wyjątkiem momentów, kiedy wykorzystujemy ją na oglądanie filmów Polańskiego albo Pulp Fiction)pojawiło się bardzo dużo propozycji, dotyczących tematów związanych z seksualnością. Wychowawczyni stwierdziła, że skoro aż tak nas ten temat interesuje (hm, hm, nie powiem nic), to załatwi nam jakąś profesjonalną lekcję z profesjonalnym człowiekiem, który profesjonalnie wyjaśni nam co i jak.
Pominę kwestię tego, że i tak nie dowiedzieli by się niczego nowego, o czym by jeszcze nie mieli pojęcia, no wybaczcie.
Wieść poszła, że będziemy mieli lekcję z seksuologiem.
Coś mi nie grało.
Okazało się wkrótce, że nie z seksuologiem, a edukatorem seksualnym, z programem akceptowanym przez ministerstwo, co już mówi samo za siebie.
Na lekcji zaś okazało się jeszcze coś innego, mianowicie zaszła pomyłka, bo miła pani oświadczyła, że edukatorem seksualnym nie jest, jedynie edukatorem rodzinnym. Coraz lepiej. Na wstępie oznajmiła nam, że edukacji seksualnej nie prowadziła od dłuższego czasu i że nie wie, czy podoła (albo coś w tym stylu). Generalnie zapowiadało się fantastycznie.
Miła pani przez dłuższą chwilę nie wiedziała co powiedzieć, potem zapytała nas o jakoś naszej edukacji seksualnej do tej pory, a my odpowiedzieliśmy jej znaczącym pochrząkiwaniem i trącaniem się łokciami, opcjonalnie cichym śmiechem. Potem jedna koleżanka opowiadała, jak u niej w gimnazjum wyglądał WDŻ.
Miła pani zapytała, czy mamy jakieś pytania, nie mieliśmy i zaczęłam się w tym momencie zastanawiać, kto napisał na karteczkach, że chce rozmawiać o seksie. Poszło pytanie o rozwiązłość dzieci z podstawówki, co było tematem o tyle niezłym, że interesowało mnie jak najbardziej. Objawem naszych czasów są dzieci trzynastoletnie mówiące nieskrępowanie o palcówkach.
Miła pani mówiła głównie o tym, że dzieci te są z patologicznych rodzin. Nasze spostrzeżenie, że to często środowisko, a nie dom rodzinny wpływa na latorośl raczej zbagatelizowała.
Potem było jeszcze o dzieciach, dzieciach, dzieciach, dzieciach z autyzmem, dzieciach z zespołem Downa, odpowiednim wieku do zajścia w ciążę. Na pytanie o najbardziej bezpieczną i najbardziej skuteczną antykoncepcję nie odpowiedziała.
Mówiła za to o niebezpieczeństwach związanych z seksem, o Hivie, a generalna konkluzja była taka, że za seks najlepiej w ogóle się nie brać, bo za duże ryzyko. Czułam się jak w szkółce niedzielnej.
Pani uraczyła nas też dwiema uroczymi opowieściami.
Opowieść Pierwsza:
Dwóch chłopaków szło środkiem centrum handlowego, nie trzymając się za ręce i jeden pytał drugiego, czy wejdzie z nim do jeszcze jednego sklepu. Według pani byli to geje. Już jak widać z powyższego przykładu, nie można z kumplem iść w rajd po sklepach, bo się zaraz znajdzie jakiś edukator rodzinny i ogłosi, że jesteś homo.
Opowieść druga:
Znajomi pani używali dwóch prezerwatyw naraz i dzięki uszkodzeniom mechanicznym oraz wybitnej inteligencji głowy rodziny na świat przyszło trzecie dziecko. Nie wiem, czy znajomi byliby zachwyceni, dowiadując się, że taką wiedzę o nich pani przekazuje.
Tak oto wygląda edukacja seksualna w Polsce.

niedziela, 10 listopada 2013

Mańka powraca w glorii i chwale

By szerzyć syfilis dobro.
Z okazji setnego postu (fanfary, okrzyki radości, wiwaty, werble i confetti)miałam wymyślić coś szczególnego i specjalnego, skończyło się na tym, że wymyśliłam, iż wrócę. Serio, nie pisałam postów od sierpnia, licho. Jednakowoż moim ocenom odcięcie od internetu wyszło na dobre. Ogarnęłam swoje życie. Trochę.
W związku z tym, że blog ten to sraczka pomysłów, dziki ugór pełen wytworów mojej chorej psychiki, bajzel, jaki się tu wytworzył na przestrzeni wieków, może wywoływać halucynacje i wstrząsy anafilaktyczne. Staram się jednak jak mogę ostatnio, aby nie pierdzielić głupot, zaśmiecających internety aż zanadto. Ten post jest jednak formą organizacyjną, dlatego nie będzie żadnego ciekawego tematu.
Po pierwsze, zobowiązuję się do tego, aby pisać przynajmniej jeden post w tygodniu, choćby mi się nie wiem jak nie chciało, i choćbym miała nie wiem ile zadań optymalizacyjnych do przerobienia.
Następnie upraszam o wybaczenie, bo sposób prowadzenia tego bloga jest czymś karygodnym.
Oraz zwierzę się, że miałam zamiary nikczemne, coby go zamknąć w cholerę, a nawet usunąć raz na zawsze. Jako jednak matka moich dzieci, zwłaszcza umiłowałam moje posty gimbazjalne, bo mogę się pośmiać z samej siebie i dlatego nie miałabym serca ich likwidować. Wyrok został odroczony.
Pochwalę się, że moje oceny oscylują między 5 i 4, te kilka osamotnionych trójek zdarzyło się przez przypadek, a co więcej, mam same dobre oceny z MATEMATYKI. Tak, to nie jest żart, zaczynam być dobra z matmy. Wszystko wskazuje na to, że koniec świata jest bliski.
Oprócz tego wpadłam w dwie olimpiady oraz generalnie bawię się we wszystko, co tylko może zajmować myśli. Tępe kucie odmian łacińskich wpływa zbawiennie na zszargane nerwy, pole cam. Napisałam już pracę z bioetyki, to cholerstwo strasznie się ciągnie, wierzcie.
Teraz w planach urozmaicanie życia kulturalnego i generalnie mojej szarej egzystencji. W Bielsku mamy blisko Zadymkę Jazzową, ktoś się może wybiera? :) Po informacje klikajcie tutaj

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Król w świecie marzeń

Jakiś czas temu trafiłam na krótką notatkę o Ludwigu II Bawarskim.
Temat zainteresował mnie do tego stopnia, że pragnę się nim podzielić. Ludwig odstawał bowiem zdecydowanie od modelu silnego władcy, krótko mówiąc był królem i człowiekiem niebanalnym.
Jego pełne imię to Ludwig Friedrich Wilhelm von Wittelsbach, bardzo często nazywany był jednak szalonym lub bajkowym królem.
Gdy Ludwig odwiedził Francję w 1874 roku, w gazecie "Figaro" napisano "wydawać by się mogło, że Bawarczycy wzięli go z jakiejś baśni". Było to o tyle ciekawe, że sam Ludwig zauroczony był baśniami i niemieckimi legendami. Już sam ten fakt mógł powodować nadanie mu opinii człowieka z głową w chmurach, jednak posiadał on do tego wiele cech świadczących o jego oryginalności. Nawet sam sposób poruszania się jego wysokości go wyróżniał. Ludwig chodził podnosząc wysoko nogi, z głową odchyloną do tyłu. Miał także zwyczaj wykonywania przesadnych, egzaltowanych gestów.
Gdy w roku 1864, mając 18 lat, został koronowany na króla, natychmiast posłał po kompozytora Ryszarda Wagnera, którym był zafascynowany. Został mecenasem beznadziejnie zadłużonego Wagnera i obdarowywał hojnymi darami oraz pieniędzmi, które kompozytor w szybkim czasie wykorzystał, zadłużając się jeszcze bardziej.
Pod czujnym okiem Ludwiga powstawały kolejne dzieła Wagnera. "Śpiewacy norymberscy" w 1868, potem "Złoto Renu", opera "Walkiria" w 1870 roku. Od 1872 roku król coraz bardziej stroniący od ludzi kazał grywać sobie poszczególne utwory przy pustej widowni. Przyczynił się poprzez kolejne dotacje na rzecz Wagnera do budowy wielkiego teatru operowego, umożliwiającego realizację wizji muzycznych i dramaturgicznych swojego ulubionego kompozytora.
Bawarski król był również ogromnie zafascynowany architekturą.Jego pierwszą i najsłynniejszą chyba budowlą był baśniowy (oczywiście) w swym charakterze zamek o wielu wieżach, nazwany Neuschwanstein, który posłużył podobno jako wzór dla zamku Disney'a. Jeszcze bardziej imponującą inwestycją był Linderhof (neorokokowy)- fantazyjna budowla z symetrycznie rozmieszczonymi ogrodami. W jej sąsiedztwie znajduje się wodospad. w planach budowniczych był jeszcze Falkenstein. Wybudowanie tak okazałych pałaców bardzo zadłużyło Ludwiga.
Ekscentryczny monarcha uważany był za dziwaka, a nawet chorego psychicznie. Nie dość, że realizował swoje oryginalne pomysły muzyczne i architektoniczne, to jeszcze izolował się od ludzi i uskuteczniał własne fantazje i dziwactwa. Większość życia spędzał w samotności, otoczony jedynie służbą. zazwyczaj spał w dzień, a budził się wieczorem i noc spędzał na snuciu się samotnie. Jego ulubioną rozrywką były przechadzki w świetle księżyca lub przejażdżki srebrnymi saniami. Przez swoje zwyczaje bardzo poważnie zaniedbywał sprawy państwowe, a jego ministrowie nieraz czekali godzinami na króla, który nie raczył pofatygować się do nich. Ludwig niejednokrotnie migał się od obowiązków i zamiast podejmować ważne decyzje organizował na przykład bale kostiumowe. Z czasem jego zainteresowania przerodziły się w obsesje. Bezpośrednią przyczyną upadku króla była jednak jego ostatnia budowla, Herrenchiemsee, mająca być kopią Wersalu. Wtedy Ludwig był już poważnie zadłużony, więc sfinansowanie tej szalonej inwestycji byłoby wielką stratą dla państwa.
W takiej sytuacji jego ministrowie postanowili się go pozbyć, wykorzystując jako pretekst jego dziwaczne zachowanie. Specjaliści od zdrowia psychicznego, których sprowadzono, usłyszeli od służby opowieści o przyjęciach z udziałem wyimaginowanych postaci, biciu pokłonów przed świętym drzewem, całogodzinnych samotnych spacerach króla. Lekarze orzekli więc, że Ludwig cierpi na nieuleczalną chorobę psychiczną i kazali go więzić w zamku.
Dwa dni po werdykcie uczonych, król wybrał się na spacer razem ze swoim nadwornym medykiem. Z tej przechadzki już nigdy nie powrócił, a ciała spacerowiczów znaleziono w pobliskim jeziorze Starnberger. Okoliczności jego śmierci dalej nie zostały wyjaśnione, tak samo jego rzekoma choroba psychiczna.
Zapewne nigdy nie dowiemy się prawdy o ekscentrycznym bawarskim królu, trzeba jednak przyznać, że był on postacią niezwykłą, a jego styl bycia i zwyczaje pobudzają wyobraźnię. Bardzo spodobała mi się jego historia, zwłaszcza, że nie można króla oceniać jednoznacznie negatywnie ani pozytywnie, jego postać jest pełna sprzeczności, a śmierć okryta zagadką.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Dieta: co jecie i w co się pakujecie

Sporo się namnożyło porad w internecie. Najwięcej chyba na tematy mody i urody, a także, oczywiście, diety. Któż z nas nie chciałby być szczupły, lekki, bez cellulitu... Zapewne większość. W dzisiejszych czasach kanony urodowe są takie, a nie inne. Inne niż w czasach Rubensa. Nie będę się rozwodzić nad tym, czy są dobre, czy nie, bo świata nie zmienię, ale jedno jest pewne: to co piękne musi być szczupłe.
Oczywiście, że najważniejsze to dobrze czuć się we własnym ciele i nawet osoby z nadwagą mogą czuć się szczęśliwe i piękne. Nie ma według mnie jedynego oficjalnego kanonu: ktoś ma szczuplejszą figurę, inny jest trochę przy kości, różnimy się budową ciała itd, ale to nie zmienia faktu, że wszystko wokół wywiera na nas presję szczupłego ciała. Z jednej strony to dobrze, bo rzeczywiście nadmierne ilości ciała nie są ani estetyczne, ani zdrowe, jednakże sposoby, w jaki np. media promują szczupłość, a raczej chudość są dla mnie nie do przyjęcia.
Co innego przecież jest być zadbanym, wysportowanym i zdrowym, a co innego wychudzonym.
Kiedy patrzę na Anję Rubik przed oczyma staje mi wieszak w moim przedpokoju. Naprawdę, czy to ma być piękna kobieta, pożądana prze mężczyzn, cud modelka? Takie wychudzone chuchro z kośćmi policzkowymi niemal przebijającymi skórę? Kiedy na nią spoglądam mam wrażenie, że zaraz się złamie, a jej kończyny przywodzą na myśl pająka. Czy naprawdę komukolwiek się to podoba?
Anja na pewno byłaby piękną kobietą, gdyby ciut przytyła, to mówię ja, Mańka.
Niestety, projektanci, modowe guru i tym podobni osobnicy myślą inaczej. Na pewno szczupłe nogi dobrze wyglądają w rurkach, ale dobrze by było, gdyby te nogi wyglądałyby równie pozytywnie po ich zdjęciu. Tak nie jest, bo przekroczona została granica chudości. Skoro nogi składają się z samych kości, powleczonych skórą, jak mogą być piękne? Studenci medycyny śmiało mogliby się na niektórych modelkach uczyć anatomii, bo układ kostny jest na nich doskonale widoczny.
Potem roi się od dziewczyn, które mają doskonałą figurę, ale i tak chcą schudnąć. Nie mówię nawet o skrajnych przypadkach, kiedy odchudzanie przeradza się w anoreksję, jednakże obserwuję ciekawy problem społeczny.
Ludzie nie mają zielonego pojęcia o tym, jak się odchudzać. Albo katują się menu kozy, albo jedzą jeden posiłek dziennie, prawdopodobnie składający się z kotleta, ziemniaków i kapusty zasmażanej, albo kupują same produkty z napisem "fit". W ostateczności szukają w internecie i...
Znajdują.
Dietę Grapefruitową.
Jak jeść boczek trzy razy dziennie i schudnąć.
Niskokaloryczne potrawy azjatyckie.
I tym podobne bzdury.
Ludzie, mam wrażenie, że nie macie mózgów. Gdyby trochę pomyśleć, od razu przyszłoby wam do głowy, że na samych Grapefruitach organizm długo nie pociągnie, że w jedzeniu ważne jest urozmaicenie, że jeden posiłek dziennie sprawia, że wasz organizm zamiast pozbywać się tłuszczu, magazynuje go...
Absolutnie odradzam wszelkie diety koktajlowe, sokowe, tudzież wykluczające z menu jakiś składnik, na przykład dietę Dukana. Nie ma nic gorszego. Naprawdę, jest dużo łatwiejszy sposób, aby być najedzonym, zdrowym i szczupłym.
Może was zadziwię, ale clue sprawy tkwi w tym, żeby nie żreć dużo, a przy tym wybierać rzeczy dobre dla naszego organizmu. Przede wszystkim należy odstawić fast foody. McDonaldy, KFC, Szybkie Burgery czy inne tego typu wytwory są dobre od święta, a najlepiej to wcale ich nie jeść. Są napakowane chemią i tuczące. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli raz na jakiś czas zjemy frytki, ale niech to będę nasze frytki a nie frytki "nie wiadomo z jakiego oleju nas smażono". Po drugie, można sobie urozmaicić posiłki i poszukać dobrych dań z innych kuchni świata. Nie bójmy się eksperymentować, bo nasz organizm potrzebuje odmiany i urozmaicania, a spora część ludzi jedzie całe życie na rosole i schabowym.
Po trzecie warzywa i owoce są bardzo ważne, więc nie można ich wyeliminować. Nie ma "nie lubię".
Po czwarte słodycze to wielka bolączka naszego narodu. Wiem, wiem, że są dobre i nie mówię aby z nich rezygnować, ale trzy batony dziennie, to lekka przesada...
Poza tym moją tajną bronią jest ograniczenie cukru. Ja przestałam słodzić i od razu coś schudłam. Na początku herbatka dziwnie smakuje, ale to tylko kwestia przyzwyczajenia. Teraz nie mogłabym wypić herbaty z cukrem, aż mnie trzęsie na sam widok. A efekty są, więc warto się trochę pomęczyć na początku, zwłaszcza, że cukier nie jest zbyt zdrowy.
Ostatnią kwestią jest to, że samym odżywianiem nic nie zdziałamy, jeśli ciągle siedzimy na kanapie przed telewizorem. Ruch też jest potrzebny, inaczej już niedługo na drzwiach pokoju bliscy będę mogli zawiesić tabliczkę z napisem "Uwaga, morświn". Trzeba ruszyć dupę i tyle. Jak powiedziała Eva w "Musimy porozmawiać o Kevinie": "Nie wierzę w ten cały metabolizm. Grubi ludzie ciągle coś jedzą". I ja się z nią zgadzam. Jak się będziecie obżerać i nie będziecie ćwiczyć, to będziecie grubi, proste.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Stara historia - Powstanie Warszawskie

Oczywiście powtarza się coroczna klasyka związana z dniem 1 sierpnia. Jak zwykle nie mogło obyć się bez mojego głębokiego wkurwa. Wnikam wgłąb siebie i przekonuję siebie samą, że nigdy już nie wejdę w internety w rocznicę Powstania Warszawskiego, ale albo zapominam, albo nie wiem już sama, co sobie myślę. Oczywiście wszędzie w necie znajdują się idioci, którzy nie mają pojęcia o istocie rzeczy, ale wypowiadający się w osobach wybitnych znawców i opiniotwórców. Z każdym komentarzem podnosi mi się ciśnienie, blednę i czerwienieję na przemian i dostaję nerwowych tików. I, jak co roku, klasycznie napiszę posta o tym, jak bardzo jestem wkurzona na tępych ludzi z mózgiem wielkości pomarszczonej rodzynki.
W tym roku, aby nie dać zjeść się rutynie, przytoczę kilka soczystych debilizmów wypatrzonych na kilku portalach.
"A gdzie chwała dla poległych Czerwonoarmistów dzięki którym dziś nie mówisz po niemiecku?"
Autentiko z kwejka, myślałam, że się przewrócę, jak to zobaczyłam. Nie mam pojęcia, czy ten człowiek jest rzeczywiście tak głupi, czy jedynie udaje.
"Przez tych tchorzy i samobojcow zginelo 200000 Polakow."
Kolejne bardzo logiczne zdanie. Jak widzimy z zachowaniem polskiej ortografii. Pomijając fakt, że nazywanie powstańców tchórzami jest wysoce dziwne, to jak widzimy ten pan nie ma pojęcia co znaczy honor.
Oczywiście, że Powstanie pochłonęło wiele istnień, jak to się określa "cywili". A ja powiem, że w Powstaniu też walczyli "cywile", zwykli ludzie. Nikt ich do tego nie zmusił, jak sugeruje inny mędrzec od siedmiu boleści. Na początku był to zryw ogólnoludzki, ogólnowarszawski, a ludzie wiązali z nim wielkie nadzieje. Jak pisze Miron Białoszewski "Hura, hura powstanie od razu powiedzieliśmy sobie: jest. Jak wszyscy w Warszawie." Cytuję z pamięci. Ponadto, jak potwierdza mój Dziadek (Właśnie przyszedł i mi zagląda przez ramię. Szybko zamykam laptopa.)ludzie naprawdę liczyli na wsparcie Armii Czerwonej. Mało kto z was wie, że w radiu radzieccy przedstawiciele zachęcali do rozpoczęcia Powstania. Poza tym, to było coś, o czym nie macie pojęcia. Siedzicie w domu przed tym komputerem i łatwo wam komentować. Ci ludzie, ponieśli największą ofiarę, złożyli na stosie swoje młode życie, talenty, marzenia, plany życiowe i zawodowe. A wy macie czelność nazywać ich tchórzami i samobójcami. Nie mieści mi się to w głowie. Rozumiem, że opinie o Powstaniu są różne i można mieć różne zdanie co do potrzeby rozpoczęcia go, ale nie można odmówić tamtym ludziom, że walczyli o honor. Tak samo powstanie w getcie warszawskim nie miało szans na wygraną, ale gdyby tamci ludzie go nie rozpoczęli, przegraliby sto razy bardziej. Czasem wygrywamy właśnie wtedy, kiedy realnie przegrywamy. To było coś, co tamci ludzie musieli zrobić, aby być w zgodzie z własnym sumieniem i mieć świadomość, że zrobili wszystko, co mogli.
"Wszyscy tylko pieprzą o "bohaterskim zrywie" i ofiarach wśród AK-owców. A w mojej opinii, w pierwszej kolejności powinno się mówić o wymordowaniu 200 tys. cywilów. Poza tym, rozwałka w Warszawie znacznie ułatwiła i przyśpieszyła robotę czerwonym, tak więc, "dzięki", AK-owcy..."
Największa głupota, jaką widziałam. Nikt nie pomija tych 200 tys. zabitych, ale dlaczego dzielić ludzi na AK i resztę? To po prostu byli Warszawiacy
"Cywilów o zdanie nikt, niestety, nie pytał. AK-owcy wiedzieli, że gówno wywalczą, ale musieli zaspokoić swoje chore ambicje."
Kolejny raz powtórzę, że mieszkańcy miasta popierali Powstanie i liczyli się z tym, że trzeba ponieść pewną ofiarę. Oczywiście łatwiej gnić w cieplutkim fotelu i obsmarowywać AK. Typowy produkt lewackich poglądów wlewanych wam do głów. I nie, nie jestem prawicowym oszołomem, po prostu dostrzegam w społeczeństwie skutki pewnej propagandy.
"Polska gównokraj, mogli się poddać to by nam sie lepiej teraz żyło, a nie ciągłe narzekanie na to jak to drogo i,że nie ma pracy"
Nie widzę związku. Za to widzę inny: oni przelali swoją krew, aby zachować godność, żeby teraz rosło nam społeczeństwo bez godności. Jakiejkolwiek. Byle się nażreć, napchać i pobawić. Co za różnica, czy mówimy po polsku, czy nie. Chciałabym tylko zwrócić uwagę, że dzięki zaborom, okupacji i komunie jesteśmy gównokrajem i to właśnie komuna wychowała takie wrzody, jak ty. Gównopolaku.
"Podziwiam tych którzy chwycili za broń, cześć im i chwała! Ale ponawiam pytanie, jaki był jego cel? Nadchodziła niepowstrzymana armia radziecka, nie mieliśmy lekartw, broni amunicji, wyszkolenia. Dowódcy powstania wysłali tych młodych, cudownych ludzi na rzeź... w imię czego? Gloria Victis? Nie, nie gloria victis tylko VAE VICTIS! Gdy zachodzi taka potrzeba, mus uciekać, uciekać aby walczyć innego dnia o innej porze z innym wrogiem."
Na to przytoczę komentarz innego użytkownika "nawet nie zdajesz sobie sprawy jak tamte spoleczenstwo robilo wszystko by tylko choc chwile byc lepszym od tych ktorzy pragneli zabrac ich ziemie.. " Nic dodać, nic ująć.
Dodam jeszcze, że tak, na pewno, oczywiście gdyby nie Powstanie to Niemcy by nam czekoladę podawali na srebrnej tacy. To wszystko przez AK i gówniarzy, którym się zachciało postrzelać, mimo że nie mieli amunicji. Nie wiecie, o czym mówicie. Pragnęłabym, żebyście spojrzeli prosto w oczy żyjącym jeszcze uczestnikom powstania i bez mrugnięcia powtórzyli swoje "prawdy".

wtorek, 30 lipca 2013

Jednoaktówka o cierpieniu wewnętrznym i kobietach nudnych

Prologos do histerii:
Moi rodzice stają przed wystawą jubilera. Jego też.
Trzymamy książki.
Ja ją kurczowo ściskam, dla ścisłości. Bardzo ściśle ściskam.
On: Architektura w przestrzeni jakiejśtam.
Ja: Ości Karpowicza.
On: Czarna bluza.
Ja: Czarny T-shirt.
On: Nikły ślad zainteresowania wyrobami złotniczymi. Chyba tak to się ładnie określa.
Chociaż, czy ja wiem?
Ja: Brak śladu zainteresowania, kompletna ignorancja i dyletanctwo.
Między nami rozkwita milczące zrozumienie.
Starsi wskazują paluchami co ładniejsze według nich cacka.
On: Uśmiecha się. Chyba do mnie.
Ja: Się, o zgrozo, czerwienię.
***
Ana: Sprawdzałam rekrutację na studia. Wychodzi na to, że na UJ się nie dostanę. Ani na żadne UW i tym podobne. Na ATH się dostanę. No chyba, że będzie wreszcie ta apokalipsa zombie i wszystkich kandydatów szlag trafi.
Ja: Mhm, tych, co mają mózgi zabraknie i dostaną się z list rezerwowych, w tym Ty.
Ana: Cośtam przebąkuje, jakoby to nie zależało od mózgu, a jedynie mocnych grabi.
Ja: Nie pamiętam co mówię, prawdopodobnie śmieję się głupkowato. Tudzież spoglądam sarkastycznie. Tudzież i to, i to.
Ana: Zapomniałam swojej kwestii.
Ja: Nie, to autorka zapomniała, wybacz.
Ana: To dziwne, mam jeszcze rok do wyboru kierunku studiów, a już wiem, jak skończę. Na jakiejś pedagogice na ATH.
Ja: Sama siebie już na wstępie skazujesz na porażkę.
Ana: Ale to by mogło być w pewnym sensie bardzo twórcze.
Ja: Będziesz lepić anioły z mąki i soli.
Ana: Nie, do tego poziomu nigdy się nie stoczę. Ja muszę tworzyć coś użytecznego. Na przykład stół.
Ja: Na fabryce papieru toaletowego też można zbić fortunę. Jakaś chwytliwa nazwa...
Ana: ...Regina... Ale na tym to ja bym nie chciała zarabiać. Bo to zawsze inaczej niż na stołach. Papier jest jakiś taki.
Ja: Zawsze możesz się najpierw na tym wzbogacić, a potem, już z solidnym wkładem pieniężnym, na spokojnie oddawać wyższym celom i ideałom.
Herold, rozwijający długą belę papieru, odczytuje z namaszczeniem: Ideał sięgnął bruku.
Głos zza kulis: Znicz internetowy byłby tu bardzo na miejscu. Ale to ma być wyższa sztuka, więc proszę wybaczyć, proszę Państwa.
Ana: Ja bym się chciała kiedyś tak ogarnąć przy ludziach, wyglądać tak dobrze, ładnie, no jak dziewczyna powinna, a ja jakoś tak nie.
Ja: No wiem.
Ana: Ale nie przy tobie, bo po co.
Ja: ...
Ja: W gruncie rzeczy, to pewnie dlatego, że ja robię tak samo. Rzeczywiście nie masz po co.
Głos zza kulis, płaczliwy i histeryczny: Tak, mogłabym napisać studium o rozciągniętych ciuchach i cebuli na głowie. I braku makijażu. I głupawym śmiechu. I rozmowach o żyłach wodnych i blokadzie energetycznej i ludziach z blokowisk. Bo ja, proszę Państwa, nie umiem rozmawiać o pierdołach. Wy tu swoje pierdu pierdu, a ja nie mogę słuchać. To ze mnie wysysa energię i spycha do poziomu chodnika.
"Ideał sięgnął bruku."
Ja: A ja już wiem, z czego to jest.
Ana: Norwid w każdym razie.
Ja: Fortepian Chopina.
Ana: Ciesz się wnuku! Jakoś tak... Chociaż na logikę powinno być "nie ciesz się". No nie wiem.
Po prostu mężczyźni wolą kobiety nudne. Nie takie całkiem nudne, ale umiarkowanie. Takie bez fantazji.
Dlatego należy poszukać osobnika psychopatycznie uszkodzonego na naszą modłę, z czarnym poczuciem humoru i umiłowaniem dla czarnej kawy. Och, gdyby życie było pisane ręką scenarzystów tvn-owskich seriali.
Ana: Możnaby całe życie przeżyć na cytatach z filmu.
Wstawka muzyczna przy udziale perkusji.
Głos zza kulis: Więc ja facetów odstraszam. Samym moim wyglądem. A jak już się odezwę to mogiła i kiszka stolcowa. Nie ma żadnej nadzieji, zostaje tylko rzal i bul. I sztuka współczesna.
Anie, poświęcam. Nieutulona w żalu, Ałtorka.
Jesteś dla mnie prawdziwie wartościowym człowiekiem, ogniskiem zbiorczym, hipopotamiofobiakolanomonstrozą i nieustanną inspiracją.
Bielsko-Biała 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone.

sobota, 13 lipca 2013

Subkultura (?), której nie trawię.

Są dwa pojęcia subkultury, jedno ogólne, drugie odnoszące się do subkultury młodzieżowej.
Do subkultury ogólnie należą różne grupy społeczne, połączone np. tym samym zawodem, stąd subkulturą będzie grupa lekarzy chirurgów. Może to brzmieć dziwnie, bo zazwyczaj myśląc subkultura, mamy na myśli subkulturę młodzieżową właśnie, to znaczy "grupę młodzieżową, w której normy obyczajowe, zasady postępowania, ubiór, odbiegają od norm reszty społeczeństwa", jako rzecze Ciocia Wiki.
To już na pewno jest dla was temat znany.
Przykładami grup subkulturowych są: skate, emo, rastamani, hipisi, metalowcy, goci, punki, skinheadzi, bikiniarze, grunge, dresiarze, hip-hopowcy. Wymieniłam tych, których znam i orientuję się mniej więcej o co tam chodzi. Subkultur młodzieżowych jest jednak znacznie więcej.
Jakiś czas temu trafiłam na dość dziwny dylemat: czy hipsterzy również są subkulturą? Otóż podobno hipsterzy to jedna z najbardziej ulotnych i nieokreślonych subkultur. Nie wiadomo nawet, czy jest subkulturą, czy może postsubkulturą lub subkulturą w cudzysłowie.
Nie zmienia to faktu, że ze wszystkich poprzebieranych kinderów najbardziej irytują mnie właśnie hipsterzy. Rzecz polega na tym, że nienawidzę sztuczności i bycia oryginalnym na siłę. Bardzo cenię osoby wyróżniające się z tego szarego społeczeństwa, niekoniecznie ubiorem, ale w sposób niewymuszony. Niestety, ale muszę oświecić społeczeństwo: jak udajesz, że jesteś fajny, to widać, że udajesz. To jedna z najbardziej wkurzających rzeczy, kiedy osoba udaje kogoś, kim nie jest. Jak nie jesteś fajny z natury, to raczej nic ci nie pomoże.
Ale trochę odbiegam od tematu. Wracając do rzeczy, hipsterstwo jest jedną z niewielu rzeczy tak bardzo sztucznych, wymuszonych i na pokaz, że aż zbiera mi się na rzyganie. Serio, jak widzę chuderlawego chłopaczka w brylach na pół twarzy, zasłanianej przez obfitą grzywkę z tikiem nerwowym w postaci odrzucania tego całego włosia z twarzy, to mam ochotę bluzgnąć mu obfitą tęczą prosto w te szkiełka.
Dodajmy do tego gust muzyczny: boru, tu się dopiero zaczyna coś, czego nie cierpię. Otóż, moi drodzy, hipster jest tak oryginalny, boski i niestandardowy, że słucha jedynie muzyki alternatywnej, o której taki plebs jak my nigdy nie słyszał. Ale jak już usłyszeliśmy co nie co i nie daj Boże nam się spodobało, to hipster szybko wykasowywuje z ajfona wszystkie piosenki tego zespołu, bo nie może już go słuchać, gdyż jest byt popularny. No ja się pytam do jasnej cholery: czy ty nie masz własnego zdania człowieku? Skoro lubię daną muzykę, to nie przejmuję się, co o tym myślą inni i mam głęboko w dupie to, że Bon Jovi to totalna szmira, niemodna w dodatku. Jakbym się miała przejmować cudzymi opiniami, to poszłabym w dubstep. Dobra, już nawet nie rozchodzi się o rodzaj słuchanej muzyki, ale mam wrażenie, że ich ta muzyka w zasadzie nie obchodzi, że obchodzi ich tyle, co mnie płeć dziecka księżnej Kate, a słuchają czegoś tylko po to, żeby podkreślić swoją zakichaną indywidualność, na którą my spoglądamy z odrobiną podziwu na twarzy. Bo jak tu nie podziwiać stanu umysłowego gościa, który zakłada zielone rajtki w ciapeczki, sweter wyjęty z szafy mojego dziadka, na oko pięćdziesięcioletni, moherowy beret zapożyczony z kolei od mojej babci i dokłada do tego ray bany (oj tak, ideał męskości). Mnie osobiście fascynują osobnicy ukierunkowani w stronę choroby psychicznej, serio. Na wariatów mogę patrzeć godzinami.
A teraz moi drodzy, część która na pewno spotka się z ogólnym zachwytem, wszyscy bowiem lubimy jeść, a jak już ktoś nie lubi, to i tak musi. Nie mamy właściwie wątpliwości, że hipsterzy srają oryginalnością, trzeba jednak się zastanowić, jak oryginalny musi być ich jadłospis.
Otóż na scenę wkracza “zdrowe tradycyjne jedzenie po przystępnych cenach o krótkim łańcuchu dystrybucji”. Cokolwiek to tak naprawdę znaczy.
Pierwsze co przychodzi mi w związku z tym na myśl to tarty, soja i kawa w tekturowym kubku. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo podoba mi się kuchnia Moniki Mrozowskiej, która jest wegetarianką i w związku z tym dysponuje również asortymentem ze sklepów ze zdrową żywnością, na pewno używa soi i gotuje rzeczy, na których widok przeciętny wielbiciel kotleta schabowego przeciera oczy ze zdumienia. Ale wrzucanie zdjęcia babeczki, którą się za chwilę skonsumuje w internety wydaje mi się dość dziwne. Nie będę nadmiernie rozwijać tematu eko i bio, ale powiem wam, że wolę sobie w ogródku posadzić dwa ogórki, niż kupować hiper mega zdrowego ogórka 30 zł za kilogram w niszowym sklepie skręć pan w lewo, potem prosto, przejdź przez mostek, zakręć się wokół własnej osi i ta odrapana witryna, to tam. No dziękuję bardzo.
Myślę, że można by jeszcze dużo złego o tej "subkulturze" powiedzieć, ale tymczasem przestanę samą siebie nakręcać, mniej więcej tyle miałam do przekazania. Jeśli kogoś uraziłam, to przepraszam, ale niczego nienawidzę bardziej od sztuczności.
Na wszystkie komentarze pod poprzednim postem odpowiedziałam, ale pomyślałam sobie, że jeszcze jedna notka przed wyjazdem nie zaszkodzi :) ---> Z całą pewnością hipsta, ale moich uszu nie rani, teledysk natomiast... no cóż.

czwartek, 11 lipca 2013

Lista osobista

Dnia 15 lipca udaję się na URLAUB. W związku z tym nie będzie mnie w internetach przez dwa tygodnie. Mnie też należy się odpoczynek. Dodatkowo dzisiaj nadepnęłam na martwego kreta, więc muszę leczyć złamaną psychikę. Gdyby kogoś ścigała mafia, niech w ostateczności pisze na gadu: 39205240.
PS Za górami, za lasami, pod grubą warstwą blond farby, krył się mój kolor włosów...
Utwór z ChilliZet live session, z dedykacją dla tych, którzy chcą odpocząć w te wakacje. Słuchamy dzięki niezawodnej Marice i jej Spokoarmii. Cały koncert możecie znaleźć na YT.

czwartek, 30 maja 2013

Jak smoczyca ze Shreka.

Wena spłynęła na mnie jak syrop klonowy na naleśnik w Ameryce. Może dlatego, że znowu jestem chora. Tak, to na pewno dlatego.
Ale nie przedłużając: zastanawialiście się po co wynaleziono makijaż?
Mój kolega Patryk utrzymuje, iż żadna kobieta nie powinna się malować, albowiem bez tapety absolutnie każda, bez wyjątku, wygląda lepiej.
Mam wrażenie, że nie dotarł do ostatniego kręgu wtajemniczenia.
Prawda bywa brutalna i tak jest również w tym przypadku - zdecydowana większość płci pięknej w makijażu wygląda po prostu korzystniej.
Możecie się drodzy panowie łudzić, że rano wasza ukochana będzie emanować subtelnym kobiecym pięknem... Albo od razu przyznajcie, że po wstaniu z łóżka większość osób mogłaby dostać rolę u George'a Romero.
Istnieją wszakże jeszcze inne prawdy ludowe: ładnemu we wszystkim ładnie, a szkaradzie niewiele pomoże, choćby nie wiem jak się starała.
Ale nawet szkarada wygląda korzystniej, kiedy przykryje trądzik korektorem.
Osobiście znam sporo osób, które się nie malują i wyglądają dobrze, ale równie pokaźne grono nie używające kosmetyków może się poszczycić trupio bladą twarzą nakrapianą krostami i podkrążonymi oczyma.
To tytułem wstępu. Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy to normalne, że jedynym zainteresowaniem dziewczyny/kobiety jest makijaż i ubiór?
Swego czasu doznałam szoku związanego z Simone Simons, wokalistką Epici, na której bloga nieopatrznie weszłam. Zalał mnie potok kosmetyków, makijażów, sesji zdjęciowych i chyba kilka fotek z koalą dla różnorodności.
Muszę przyznać, że uwielbiam urodę tej kobiety. Jest śliczna, głos ma powalający, ale... Oczekiwałabym od niej troszeczkę więcej. Czy ktoś śpiewający teksty o tematyce religijności, duchowości, historii mówi jedynie o swoich włosach, ubiorze, produktach kosmetycznych i modowych eventach?
Nie dziwię się, że przez część ludzi postrzegana jest jako płytka lala, zapatrzona w siebie i materialistyczna. Wchodząc na jej bloga, możemy mieć wrażenie, że głównie interesuje ją rodzaj i długość kiecki, jaką ma włożyć, niż doskonalenie głosu, zespół, czy w ogóle zainteresowanie innymi dziedzinami życia. Spotyka swoje równie jednotematyczne koleżanki, maluje piękne skądinąd oczy i to jej wystarcza do egzystencji.
Jeśli jeździ na wycieczki do innych krajów, to nie odwiedza żadnym miejsc związanych z kulturą, tylko łazi po knajpach i robi zdjęcia w różnych zestawach ubraniowych.
Być może rzeczywistość jest inna, ale taką prawdę o Simone pokazuje jej blog, który możecie znaleźć tutaj
Na szczęście weszłam na jej profil przez fejsa koleżanki i trochę mi ulżyło, niemniej nie bardzo rozumiem sensu dzielenia się każdym ubraniem i każdym makijażem z innymi, jak to czynią autorzy blogów lajfstajlowych. Można dbać o siebie, ale bez przesady.

czwartek, 2 maja 2013

Listy zaginęły po drodze. Został tylko dżem.

Wszystko jest takie bez sensu.
Na nic mnie nie stać.
Albo jestem za bardzo przestraszona, albo zbyt leniwa, albo nie wierzę, że w ogóle może się udać.
W zasadzie świat sprowadza się do tego, aby udawać, że jest dobrze, kiedy wcale nie jest dobrze.
Od czasu do czasu zdarzy się coś, co daje złudne wrażenie, ze jest dobrze rzeczywiście. Największe oszustwo.
Galop od dnia do dnia, każdy dzień mija i o każdym zapominamy, chyba że był wyjątkowo udany. Nieprawda? Zapytaj się siebie, co robiłeś w środę dwa tygodnie temu.
Poza tym nie mam na nic siły. Serio, nie wiem, skąd mi się to bierze, ale najchętniej bym spała nawet w dzień. Chce mi się spać CIĄGLE.
Do tego dochodzi frustracja. Od dawna nie napisałam niczego sensownego. Jakieś próby były, ale wyszło marnie.
Nie ma we mnie ani odrobiny fantazji i jeśli już sobie coś wyobrażam, to są to rzeczy niebywale praktyczne, a przez to nudne.
W skład bezsensowności wchodzi ciągła walka z prezencją.
Skoro nienawidzę swojej gęby, to jak może być dobrze? Skoro nie mogę się na niczym skupić, bo myślę o tym, że powinnam schudnąć, to jak może być dobrze?
Moje poczucie humoru skarlało ostatnio.
Wyznaczyłam sobie kilka celi i jak dotąd zrealizowałam tylko jeden - mianowicie ograniczenie wulgaryzmów. Piękne zwycięstwo, osamotnione zwycięstwo.
Ponadto nie mam siły na naukę. I to nie wychodzi z lenistwa, bo zabrałam się za siebie. Po prostu cały czas odczuwam dziwne zmęczenie i nie mogę się skupić. Myśli ciągle mi uciekają. Wyłączam radio, laptopa, siadam przy biurku z podręcznikiem i łapię się na tym, że gapię się w ścianę.
O dziwo odkryłam, że w szkole wcale nie nagradzają za naukę. Nagradzają głównie za dostęp do internetu w telefonie.
Tak bym chciała coś napisać. Tak bym chciała coś napisać o sobie, ale nic się nie dzieje, każdy dzień jest taki sam, nie mówię, że tak samo zły. Śmieję się każdego dnia, ale śmieszne rozmowy jakoś ulatują, musiałabym je zapisywać na bieżąco.
I potem myślę, że tak już będzie do końca mojego życia - będę robić rzeczy, których nie chcę robić, z ludźmi, z którymi nie chcę ich robić, w miejscach, gdzie nie chcę ich robić. Czasem mam zapał do czegoś, a potem nie wychodzi i się zrażam. Wtedy myślę o tym, że nawet gdyby się udało, to byłby to krótkotrwały sukces, nie nadający mojemu życiu specjalnego znaczenia.
Usilnie poszukuję sensu. I znaczenia.
Ale nie ma.
W księgarniach, kioskach, sklepach z bibelotami, zalegają kalendarzyki. Każdy chyba kiedyś miał coś takiego. Urocze.
Ja mam lepszy pomysł. 365 kartek na 365 dni, na każdej przepis. Dajmy na to, dzisiaj jest środa. Musisz zrobić to i to, aby poczuć się spełnionym i wartościowym człowiekiem. Plan dnia na każdy dzień, na każdy z 365 dni. Cudowne w swoim geniuszu. Wszystko rozplanowane, tylko wykonaj, a poczujesz satysfakcję.
Zdaję sobie sprawę, że uderzam w histeryczne tony. Pamiętam, jak płakałam, kiedy wcięło mi dwie strony zamówionego tekstu. Taka już jestem czasami - ujawnia się natura histeryczki.
Dzisiaj mam stan, w którym chciałabym krzyczeć na cały głos.
Nienawidzę siebie, nienawidzę, nienawidzę.
Ayo - How many times
EDIT: Nie moderuję komentarzy, to blogspot świruje.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Trochę poważne

Moje tygodniowe odizolowanie od internetów skończyło się na jednym dniu bez internetu, ponieważ musiałam wejść na bloggera. Wychodząc z założenia, że uleci z mej głowy wszystko, co czuję dzisiaj, albowiem jutro będę czuła co innego, włączyłam laptopa, trochę powalczyłam z barierami natury technicznej i zabieram się za posta, który miał być poważny.
Wokoło mnie zalegają książki. Dużo książek. Jeszcze więcej książek.
Najbliżej mnie leżą dwie książki o romantyzmie (Piwińska, Witkowska). Dalej Zalotnica Niebieska Samozwaniec, Dziady, Kordian, Mitologia Celtów, której autora nie pomnę. Na łóżku natomiast w spokoju odpoczywa Narrenturm, które wczoraj zdrowo wymęczyłam. Cóż, zapewne lepiej byłoby wymęczyć jakiegoś przedstawiciela płci męskiej, ale i tak nie narzekam.
Wieści jakoweś krążą, że nie ma sprawdzianu z polskiego.
Bardzo dobra atmosfera do tego, aby się nad sobą zastanowić nie w chwili strachu, jak zazwyczaj, ale w spokoju i opanowaniu.
Od czasu pewnego coraz bardziej zaczynam doceniać nauki ścisłe (za wyjątkiem fizyki, bo jej nie rozumiem i chyba nigdy już nie będzie mi to dane). Zwłaszcza na lekcji biologii i matematyki czuję się bezpiecznie. Biologiczne procesy uspokajają mnie do tego stopnia, że ostatnio zabrałam się za podręcznik z biologii rozszerzonej przed snem. Wszystko jest takie jasne, klarowne, opiera się na logicznych przesłankach. Nic nie powstaje z niczego, zawsze jest jakieś racjonalne uzasadnienie. Sprawy duchowe schodzą na boczny tor.
Bardzo mi się podoba to, czego mogę być pewna. I właśnie się złapałam na tym, że zaczynam wyznawać dość osobliwą koncepcję religijną, mianowicie zaczynam wierzyć w naukę. Nauka jako przedmiot kultu jest wygodna. Nie odwróci się do człowieka plecami. Nie da się tak łatwo obalić jej założeń, a jeśli już tak się stanie, zastępują ją inne, wytłumaczalne, pewne. Są wzory, jednostki, reakcje. Są strzałki, wykresy, funkcje. Jawią się one niesamowicie na tle czystej bieli nieuświadomionego umysłu ludzkiego. Potem ktoś tłumaczy, co dane symbole oznaczają i o ile dobrze wyjaśni, a ty nie jesteś tępy i ograniczony, stają się one pewnymi jasnymi wiadomościami.
Genialne funkcje matematyczne, które muszę jeszcze do końca ogarnąć.
Elektroforeza.
Skutki promieniowania jonizującego.
A potem "Faust" i godziny męki.
Ja się chyba po prostu już nie lubię udręczać, a język polski funduje mi przedmioty do rozmyślań prawie na każdej lekcji. Nie mówię, że to źle. Czasem po prostu chciałabym być szczęśliwym dogłębnie idiotą, pięćdziesięciolatkiem w ciąży piwnej, zasiadającym z czteropakiem przed telewizorem, dresem z autobusu, kaleczącym polską mowę, żulem spod sklepu.
Nucę dzisiaj razem z radiową Trójką
Jeśli Boga Nie ma Tu
Przez przypadek jestem tu
Jeśli jego nie ma wcale?
Nie wiem, nie jestem pewna.
I nie, nie jestem smutna. Wręcz przeciwnie. Mam takie dni, owszem, kiedy myślę, że gdyby mnie przejechał samochód, byłoby mi to doskonale obojętne. Ale to nie ten dzień. Ja po prostu rozmyślam. Zapewne nie dojdę do żadnych ambitnych, konstruktywnych wniosków.
Trochę czuję Boga. Na przykład ostatnio wygłosiłam odkrywcze stwierdzenie, że Jezus był równym gościem, tylko Kościół go zniszczył, a religią, która jest najbardziej bliska tego, o co w tym wszystkim chodzi jest Buddyzm. Więc dla mnie Buddyzm + Jezus to byłaby najlepsza religia.
Ale czasem Boga nie czuję. Myślę wtedy, że sens istnienia zawiera się w pozostawieniu czegoś po sobie. Takiego Słowackiego na przykład ("wielkim poetą był!")pamiętają, trochę z przymusu, ale jednak, kolejne pokolenia uczniów. W jakimś sensie będzie zatem nieśmiertelny. I o coś takiego chodzi.
Bardzo budujące, bo ja Słowackim nie będę.

środa, 17 kwietnia 2013

But why is the rum gone?!!!

Świat jest miejscem nieprzyjaznym.
Świat jest miejscem mrocznym, pełnym ciemnych, wilgotnych, zapleśniałych zakątków.
Świat jest niezmiernie męczącym miejscem.
Oto proste wnioski, czyli logiczne kontuzje.
Za niedługo będziemy babrać się w postapokaliptycznym dziadostwie z chipami w skurczonych mózgach.
Ludzie są ograniczeni.
Nikt się nie uczy do matury.
Bieber "ma nadzieję, że Anne Frank byłaby jego fanką" (Myślałam, że ten człowieczek już dawno osiągnął szczyt głupoty. Ale, jak stwierdził mądry Alfred, tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat i ludzka głupota. Co do tego pierwszego nie ma pewności.)
Fanki tegoż się tną, żeby ich idol przestał popalać święte ziele.
Jak mnie ktoś widzi publicznie z książką, to czuję się jak miś koala tańczący na rurze. W różowych gatkach.
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego ludzie na przystanku są zawsze smutni? Ludzie, których mijam na ulicy patrzą na mnie wzrokiem pt. "I don't know who you are, but i will kill you", bo ośmielam się przybrać odrobinę bardziej radosny od nich wyraz twarzy. Właściwie śmiech w autobusie także jest czymś nagannym. Rechot uroczych obwiesiów ludziom nie przeszkadza, ale jeśli ja z kimś rozmawiam i okazuję rozbawienie, to otrzymuję grad spojrzeń ze wszystkich stron. To nie jest kraj dla rozbawionych ludzi.
Ludzie nie potrafią rozmawiać. Bo co mnie obchodzi, że Honorata Skarbek ma na okładce płyty Jezusy wpięte w kołnierzyk? No sorry.
American Apparel przedstawia babkę w sesji jak gwiazdę porno.
Frynosomy strzelają krwią z oczu.
Optymalnym obcasem, który nie niszczy kolan, mięśni i kręgosłupa, jest ten o wysokości 2,5 cm.
Cukier działa jak narkotyk i może uzależnić.
Na lekcji polskiego dowiaduję się, że caryca Katarzyna miała maszynę umożliwiającą jej seks z koniem.
Jak nie ma zimy, to jest alergia.
Najcięższy człowiek świata waży 368 kg.
Nikt nie wie, kto to jest Kaczmarski.
Lody zdrożały do 2,50 za gałkę.
W mojej szkole unoszą się opary papierosów. Z ich ilości wnioskuję, że osoby niepalące są w znacznej mniejszości.
W RudeBoyu jak zwykle popijawy. Moja znajoma tak się schlała, że spała w wannie.
Piękno buduje się za pomocą photoshopa.
Świat nie jest normalny.
Ja nie chcę tu być.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Ignis Futuus

Właśnie przeczytałam, iż empiryzm sceptyczny odrzucał wszelką metafizykę i poszukiwał takiej wiedzy, która nie budzi zastrzeżeń. Przykładem takowej była matematyka.
Wiem już, dlaczego się z matematyką nie lubię. Królowa nauk ma mi do zaoferowania ciągi logiczne i zasady niezmienne, twardo stąpając po ziemi niczym Fortynbras z tekstu Herberta.
Cóż, metafizyka oznacza to, co przekracza granice fizyczności. Ale muszę powiedzieć, że jakkolwiek bardzo szanuję starożytność, opartą przecież w dużej mierze na matematyce, to muszę stwierdzić, że nam bliżej do metafizyki właśnie, w końcu jesteśmy Słowianami.
Prosta sprawa. Idziesz do szkoły. Tam uczysz się historii od starożytności. Czytasz mitologię Parandowskiego. Na religii z bardziej ogarniętym księdzem/katechetą wleci coś o Buddzie, Hinduizmie i Judaizmie. Właściwie to jesteśmy dumnymi ze swej ojczyzny Polakami (albo zapierniczamy jak najdalej stąd, na przykład na zmywak do Anglii)wychowanymi w kulcie Świąt Bożego Narodzenia, Jana Pawła II, wiosennych grilli i 1 maja.
Jeśli jesteś człowiekiem religijnym, albo po prostu mamusia ci każe, to lecisz w niedzielę do kościółka, w międzyczasie odbębniając wszelakie majówki i święta maryjne.
Czyli tak na prawdę świadomość ukształtowano ci w taki sposób, że gdzieś kiedyś był antyk, a potem Mieszko I ochrzcił Polskę i staliśmy się krajem katolickim. Co było w międzyczasie? Jakieś dzikie ziemie, pola i ugory.
O swoich prawdziwych korzeniach dowiadujesz się więc niewiele. Antyk jako kolebka kultury nie jest obcy i bardzo mnie to cieszy, ale gdzie podziała się mitologia słowiańska? Gdzie podziały się nasze fundamenty? Dlaczego nikt nie informuje nas o wierzeniach dotykających nas najgłębiej?
Boże Narodzenie jest albowiem świętem pogańskim moim mili. Zwykle było to święto narodzenie boga w czasie zimowego przesilenia dnia z nocą, gdy kończący się rok ustępował miejsca nowemu wraz z obietnicą nadejścia wiosny na północnej półkuli, czyli w skrócie narodzenie boga, mającego dać życie zamarłemu (w zimie) światu.Chrześcijanie zaadoptowali je jako rocznicę narodzin Jezusa Chrystusa głównie dlatego, że było ono dość wyeksponowane i trudne do zwalczenia. W tradycjach związanych z "Bożym Narodzeniem" możemy odnaleźć wiele obrzędów ściśle pogańskich. Najprostszym przykładem jest angielskie Yule-log, spalane w kominku w wigilię "Bożego Narodzenia". W religiach słowiańskich pojawiały się podobne elementy. Ceremonialnie spalano dojrzałe drzewo w dniu 24 grudnia, poprzedzającym przesilenie – ilustrowało to śmierć sił witalnych świata. Następnie w dniu 25 grudnia zasadzano młode drzewko – tradycyjną “choinkę”, która wyobrażała nowe życie dla zbawienia świata.
To samo tyczy się Wielkanocy. Już sama nazwa święta, Wielkanoc, jest pochodzenia pogańskiego. Kiedyś nazywano to wydarzenie „świętem nowego życia”, było związane z przesileniem wiosennym i świętowaniem nadejścia nowego cyklu rocznego. W języku angielskim nazwa tego święta „Easter” związana jest z celebracją wschodu słońca i nadchodzącego wraz z nim odrodzenie. Wielka noc – i u nas wiązała się ta nazwa z przesileniem, oczekiwaniem na przyjście dłuższych, cieplejszych dni.
Możemy się doszukiwać jeszcze wielu przykładów. Katolickie kapliczki pierwotnie były "domkami dla duchów", które kościół chciał zlikwidować, więc przerobił je tak, aby pasowały do wierzeń chrześcijańskich.
Wiecie jak trudno znaleźć w internecie sensowne materiały odnoszące się do kultury słowiańskiej? Nie ma. Nic nie ma. Straciliśmy NASZĄ kulturę.
Przestaliśmy ufać intuicji i czuć naturę. Straciliśmy niestety schedę przodków. W tym kontekście trzeba się zastanowić nad naszą duszą. Mnie osobiście ciągnie do lasów, łąk, gór, wiatru, ziemi i obłoków. Ale zostaliśmy wyrwani z natury i wrzuceni w świat smartphonów, przelewów, telewizji 3D i innych cudów. Mamy czas zbierać punkty payback, ale nie mamy chwili, żeby "przytulić się" do drzewa. Smutne.

wtorek, 26 marca 2013

Rzal i bul po raz enty

Och, szala goryczy przepełniła się i znowu będę mogła posłużyć się blogiem, jako narzędziem tortur dla pewnej liczby osób, a mianowicie będę mogła wyładować moją frustrację, przelać na papier..ekhm, na ekran ładunek bólu i rozpaczy, jaki we mnie siedzi. Wiem, że się cieszycie.
Otóż porażająca wiadomość jest taka, że M. OBCIĄŁ WŁOSY.
Tak, przeżywam.
Teraz jestem w trakcie wymyślania jakiejś powolnej i bolesnej śmierci w męczarniach. Godnej Gargamela. Ale M.zna niemiecki, to w piekle się dogada.
Pytanie do was, drodzy rodacy: co sądzicie o długich włosach u chłopaka.
Tak, ten post jest żenadą. Ale to mój post.

piątek, 22 marca 2013

Obrona Sokratesa

Czyli Mańka w akcji. Ludzie, jak ja się zirytowałam!
Mówią, że poszłam na beznadziejny film.
Zmarnowałam 67 minut podobno.
I wyniosłam fałszywy obraz głównego bohatera.
Piłę 4 oceniają za to bardzo dobrze.
A więc...Nadejszła wiekopomna chwila. Przystępuję do obrony "Baczyńskiego".
Szłam na film chętnie (bo to film), ale z pewną dozą sceptycyzmu i wątpliwości, głównie co do aktora, wybranego jako odtwórcę roli Krzysia. Kościukiewicza znam i lubię, ale jego twarz kompletnie nie przystawała mi do obrazu chłopięcego Baczyńskiego o delikatnych, wręcz dziecinnych rysach. I zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona,przez pana Mateusza, bo jakoś podczas oglądania nie myślałam o jego twarzy.
A więc do rzeczy, to znaczy filmu. Z określeniem "Niestety słabiutki" nie jestem w stanie się zgodzić. Po pierwsze jak już zostało wspomniane trwał on troszkę powyżej godziny, a to mało na fabułę jako taką. Twórcy przecież takowej nie zakładali. Już w radiu usłyszałam, że dialogi ograniczone są do minimum.
Zaprezentowano nam slam, który wiązał się z pewnymi niedociągnięciami. Nie zgodzę się, że nie powinien wystąpić tam sepleniący chłopak. Naprawdę wolelibyście profesjonalnych aktorów? Na slamie może wystąpić każdy, a przykładowa wada wymowy jest bardziej autentyczna, niż idealne zaprezentowanie utworu. Moim zdaniem założenie było, że wiersze recytowane są na żywca, przez zwykłych ludzi. Czyli poezją Baczyńskiego może być zafascynowany każdy.
A że o życiu Baczyńskiego było mało - nie to było celem filmu. Bardziej poetyckość, pewne wrażenie duchowe i estetyczne, nie biografia. O matce nie powiedziano dużo, ale film nie był o matce Baczyńskiego, tylko o Krzysztofie Kamilu. Gajcy nie mówi ani słowa? Nie miał mówić. Sama Basia wypowiedziała tylko "Krzysiu".
Czy Baczyński był przedstawiony jednostronnie i infantylnie? Nie jestem do końca przekonana. Z jednej strony rzeczywiście ciągle podkreślano, że był słabowity, chorowity, kolega się nim opiekował sratatata. Ale nie sądzę, żeby aż tak wyraźnie wpływało to na odbiór.
Oczywiście zastrzeżenia mam. Mianowicie relacje Krzysia z Basią wyglądały dziwnie. Miałam wrażenie, że Barbara lepi się do niego, a on nie jest tym szczególnie zachwycony. Poza tym wywiady z młodymi ludźmi na koniec były niepotrzebne i jak dla mnie zupełnie nie przystające.
Uważam, że wszystkie tak bardzo negatywne opinie biorą się z tego, że ludzie przyszli na film albo z zerową wiedzą o Baczyńskim, albo nastawieni na coś zupełnie innego, co im zaproponowano.
Dodam, że film wyróżniał się świetną ścieżką dźwiękową i na pewno ściągnę sobie soundtrack.
I przykro mi, że "Baczyńskiego" tak zjechali. Smuteczek.

sobota, 16 marca 2013

Outsider książkowy i plumkanie w uchu

Kiedy ktoś pytał mnie, czemu czytam książki, zdecydowanie nie spotykał się ze zrozumieniem. Dla mnie właściwym pytaniem jest "Jak można nie czytać książek?". Czytanie jest dla mnie tak naturalne jak... powiedzmy, jedzenie. Ale ostatnio wniknęłam wgłąb siebie, pomedytowałam, poczułam wszystkie czakry i okazało się, że mam bardzo konkretne powody.
No więc mam problemy. To stwierdzenie jest bardzo banalne, bo każdy ma problemy, ale kiedy nie miałam się komu wygadać po prostu otwierałam odpowiednią książkę i czułam się zrozumiana. Wierzcie mi, że papier jest cierpliwszy od ludzi. Więc (nigdy nie zaczynaj zdania od więc!) pewną rolę gra utożsamianie się. Bohaterowie są w jakiś sposób bardziej przyjaźni niż ludzie wokół, mają podobne myśli i rozterki. Kiedy czujesz się wyalienowany to książka jest naprawdę nęcąca. Ma wszystko, czego nie masz w rzeczywistości. I tu przechodzimy do kolejnego motywu.
Fikcyjny świat. Jak byliście mali, mieliście mnóstwo wymyślonych rzeczy, jestem pewna. Oczywiście nie każdy podczas spaceru do przedszkola mówił do siebie, utrzymując, że rozmawia z przyjacielem, ale w jakimś stopniu każde małe dziecko żyje w fikcji. Potem przychodzi dorastanie i nie możesz się obudować Kinderspil. Zaczyna się ostra jazda, a jak w dodatku nie pasujesz do otoczenia, to już w ogóle masz przerąbane. No więc stajesz się dziwakiem. I zaczynasz czytać. Niektórzy oczywiście ćpają, kradną samochody, albo robią grzywkę emo i słuchają Toli Szlagowskiej. Mówię tu o pewnej specyficznej grupie, która znajduje się na wyginięciu. Członkowie tej grupy są klasowymi osłami ze Shreka. Nikt ich nie rozumie i pozostaje tylko "Moje palce! Gdzie są moje palce?! Niech mnie ktoś przytuli..."
Książka jako ucieczka jest świetna, mówię wam. To działa także w inny sposób. Czytasz o jakichś przerażających rzeczach, a potem odkładasz bookishę na półkę i oddychasz z ulgą, bo w gruncie rzeczy jesteś szczęściarzem.
Tak samo w gruncie rzeczy jest z muzyką. Bardzo, bardzo, bardzo dziwię się ludziom, którzy niczego nie słuchają. Może nawet bardziej niż tym, którzy nie czytają. Ja nie potrafię funkcjonować bez muzyki, nie mogę przeżyć jednego dnia bez chociażby jednej, malutkiej piosenki. Ludzie, nie potrafię tego zrozumieć. W muzyce jest wszystko. Można mieć różny gust, ale żeby w ogóle nie słuchać? Jestem nietolerancyjna pewnie, ale nie mogłabym być z kimś, kto nie lubi książek i muzyki. Koniec. Kropka.
Muszę się do czegoś przyznać. Ten gość na pierwszym zdjęciu... Tak zazwyczaj wyglądam.

sobota, 9 marca 2013

Read this and die

Ludzie, czego wy ode mnie chcecie?! Chcę po prostu żyć! Nie będę na siłę podporządkowywać się waszym chorym normom i porąbanym zasadom! Wszystko ma być pod linijkę, zgodnie z tym jak sobie wymyśliliście, tak samo żałosne i głupie. Ktoś, kto się wyłamuje i wychodzi poza nawias jest skończony już na starcie, nawet nie próbujecie go zrozumieć. Jaki straszny musi być świat, jeśli jesteście w przewadze. Dzięki wam najlepsi ludzie jakich znam popadają w kompleksy, są zagubieni, smutni, zgorzkniali i zaczynają bać się w innych. Zatruwacie najlepsze pomysły, każdą ideę przemienicie w proch, skopiecie kogoś, kto ośmielił się wstać po długim okresie leżenia i płakania. Myślałam, że to ze mną jest coś nie tak.
Myliłam się.
Bardzo mi was z jednej strony żal, bo jesteście głupi i ograniczeni, ale jestem wściekła. Dzięki wam również ja przeżyłam najgorszy jak dotąd okres w moim życiu i jeszcze gorzej zniosłam niektóre rzeczy. Postanowiliście konsekwentnie mnie niszczyć i udało wam się. Nie wiedziałam dzięki wam kim jestem, byłam nikim. Straciłam to co miałam najlepsze, a zyskałam wszystko, co najgorsze. Byłam zła, samotna i żałosna. Nie umiałam poradzić sobie z tym, że myślę inaczej niż wy. Dziękuję wam za to, że jesteście, bo wiem, jak mam nie postępować i kim nie chcę być. Dziękuję wam, bo daliście mi świetną lekcję, którą zapamiętam na całe życie. Ale nienawidzę was, bo nie wszystkie osoby miały takie szczęście jak ja, nie wszystkie spotkały fantastycznych ludzi, którzy ich z waszego bagna wyciągnęli. Kocham tych, którzy utonęli przez was. Wiecie co jest najśmieszniejsze? Że zwalacie winę na wszystkich, włącznie z Bogiem, ale to przez was świat jest zły. Gdybym mogła, spaliłabym was ogniem tysiąca słońc. Ale nie mogę. WIĘC WYPIERNICZAJCIE Z MOJEGO ŻYCIA.

środa, 27 lutego 2013

Letter to everyone

Ludzie są bardzo zdziwieni, kiedy po długim okresie bajora i gnojówki w twoim życiu zachodzą zmiany na lepsze. Tak bardzo przyzwyczają się do twojego smutku, złości, gniewu i żalu, że wszelkie pozytywne zmiany z twojej strony traktowane są jak nieudolne próby...żartu? Drwiny? Nie wiem, czy oni nie znają uczucia wielkiej ulgi, spuszczenia powietrza z balonu? Kiedy schodzi całe napięcie, kiedy piosenki które wcześniej powodowały płacz wywołują na twarzy słaby uśmiech? Czy na prawdę tak trudno zrozumieć, że inna osoba miała ciężki okres, który jest już za nią? Czy na prawdę nie masz prawa do popełniania błędów, wykrzyczenia się, rozbicia swojego życia w kupę gruzu? Nie, najlepiej, abyś trzymał przyszyty uśmiech na gębie, a wróciwszy do domu płakał, zażerając się chipsami na głupim serialu.
Znam pozytywne emocje, które pojawiają się znienacka, bez żadnego powodu. Nie jest to wariackie szczęście, skakanie pod sufit z radości, głupawa, śpiewanie "Whiskey moja żono" pod klasą z matematyki (też mi się zdarza). To takie ciepłe uczucia, nazwałabym to właśnie lekkim uśmiechem. Jakbyś pozbywał się czegoś ciężkiego z żołądka. Dalekie od hedonizmu, nawet nie epikurejskie, bardziej refleksyjne, rzekłabym, że nawet stoickie. Nie wiem, czy właściwe jest pogrążanie się w złości i beznadziei, ale robiłam tak, doświadczyłam, co to znaczy. Przebolałam i dalej już tak nie chcę. Do tego trzeba po prostu dojrzeć, przetrawić swoje, samemu dojść do wniosku, jak być powinno i jak zrobić, żeby tak było. Drogą do ulgi są zmiany. Wiem to z własnego doświadczenia. Z perspektywy czasu żałuję wielu rzeczy, które robiłam w gimnazjum, mimo to twierdzę, że do niektórych musiało dojść, abym znalazła się tu gdzie jestem. A negatywy? Żegnam.
Chcę tylko napisać, że życie nigdy nie będzie polane różowym sosem, nie będzie błyszczące jak w amerykańskich filmach o głupiutkich blondynkach i mężczyznach jak z żurnala. Życie to pasmo większych i mniejszych cierpień, przeplatanych chwilami szczęścia i spełnienia, ale gdybyśmy właśnie tak je traktowali, już dawno szpitale psychiatryczne by się przepełniły, a w Polsce powstałyby specjalne lasy samobójców, jak w Japonii. Nigdy nie będziesz mieć w rękach całego kosmosu i zawsze znajdzie się rzecz, która będzie ci przeszkadzać. Albo urośnie do monstrualnych rozmiarów, wypierając z umysłu wszelkie inne idee, albo zlejesz ją ciepłym moczem i się oswoisz. Nie wierz ludziom, którzy twierdzą, że znają przepis na życie, to oszuści. Nikt nigdy nie będzie wiedział na pewno jak powinieneś żyć i co robić, tylko ty możesz zdecydować, co jest dla ciebie dobre. Pewnie polega to na szukaniu. Żadem guru ani inny oszołom nie da ci tej ulgi, którą możesz sobie samemu podarować. Najważniejsze, żebyś nie czekał, aż ktoś zasadzi ci porządnego kopa, tylko sam ruszył dupę. Tak, do ciebie mówię popaprańcu! Jesteś kimś wyjątkowym, nie zmarnuj tego.

środa, 20 lutego 2013

Rzal i bul

Czy po prostu czasem czujecie się beznadziejnie? Mam tak co chwilę. Czy zastanawialiście się, dlaczego tak się dzieje? Ja wiele razy. Cóż...
Żyjemy w erze "be on time": rozmiarów XXS, hipsterskich bryli na pół twarzy, diet "7 kalorii" (notabene tyle ma oliwka, pamiętam z Bridget Jones), pedalskich stylowych grzywek, kartonowych kubków z kawą, ajfonów i innych bździągwi, trzynastek w ciąży i każdego inne badziewia, którego nie będę wymieniać, żeby się za bardzo nie denerwować. Z figurą nastoletniego chłopaka jest beznadziejnie, jak masz 160 cm wzrostu. Skoro nie zostaniesz modelką, to powinnaś mieć cycki, a nie kawałek stołu. Najlepiej schowaj lustro, bo na tym etapie wyglądasz niezbyt apetycznie, a o cerze Biebera (jedyna rzecz ładna u Biebera)możesz sobie pomarzyć, ewentualnie snuć tęskne ballady, polewając twarz tonikiem. Twoje uda są za grube, od razu uprzedzam, krótkie spódniczki spal rytualnie w kominku, używając jako podpałki zeszytu z matematyki, której nie ogarniasz. W celu schudnięcia jesz styropian (że niby ryżowe, tak?)i gubisz ostatni ślad biustu. Zbierasz na operację nosa (3,5 tysiąca). Boisz się przejść przez miasto, bo wszyscy na Ciebie patrzą, a ty masz przecież twarz przeoraną trądzikiem, profil żaby, no i jesteś niższa od większości populacji o jakieś dwie głowy lub więcej, masz ubrudzone buty pomimo umycia ich przed wyjściem, a w ogóle to najchętniej zapadłabyś się pod ziemię na widok tych lasek, które idą przed tobą.
Ja TAK MAM. Rozumiem inne dziewczyny, które się źle czują ze sobą.
A prawda jest taka, że dorastanie to istna highway to hell (choć porównanie może niezbyt trafne, biorąc pod uwagę piosenkę - cudo). No. A więc przechodzimy do zasadniczej części tego posta, zainspirowanej przez Masked (http://zielona-czaszka.blogspot.com - nie proście mnie o wstawianie linków, nigdy ich nie widać!)
Chciałabym, żeby mój facet akceptował mnie taką, jaka jestem. Pijącą pięć zielonych herbat dziennie,żeby schudnąć, a potem przeszukującą zamrażarkę w poszukiwaniu lodów. Ważne, żeby czytał książki, nie widzę innej opcji. Taki, który nie będzie zaciągał mnie na imprezę, na której pięćdziesiąt procent ludzi leży urżnięte jak świnia pod ścianami, a drugie pół rzyga gdzie popadnie. No i musi mieć poczucie humoru, inaczej z nim nie wytrzymam, a on nie wytrzyma ze mną. Mógłby wyglądać jak Johnny Depp, albo Vill Valo z brodą, ale nie nalegam. Ale najważniejsze, żeby lubił mój wygląd, mimo iż nie mam takich walorów jak panie z kolorowych magazynów. I żebym się miała do kogo przytulić :)

wtorek, 19 lutego 2013

Za dużo, zdecydowanie za dużo

Cytując: "Życie jest jak papier toaletowy – długie, szare i do dupy." A dokładnie życie jest niesprawiedliwe. A tak jeszcze bardziej dokładnie szołbiznes jest niesprawiedliwy.
Zazwyczaj wstawiam muzykę, dużo muzyki i jeszcze więcej muzyki z różnych gatunków, czyli po prostu to, co mi wpadnie w ucho, po co się ograniczać. Ale nigdy nie piszę postów o muzyce, a właśnie na taki będziecie narażeni.
Krótko mówiąc, zastanawialiście się kiedyś kto wylansował Justina Biebera?
Ja też. I krótko mówiąc mam ochotę tego kogoś znaleźć i zabić. Odciąć mu głowę i sturlać ją ze schodów. Potem po nią pójść, wrócić tymi samymi schodami, odciąć ją jeszcze raz, znowu sturlać, poszukać pod samochodami, bo gdzieś się odturlała, wrócić... Dobra, nie będę was zanudzać, ale czy słyszeliście o kimś takim, jak Charlie Puth? Zakład, że nie?
Właśnie. Chłopak ma warunki, głos, gra, komponuje, ogółem pełen pakiet i...widać, że bardzo chciałby być idolem. Tylko nie ma go kto nim zrobić. Moim zdaniem to on zasługuje na tłumy piszczących fanek. Sto razy bardziej od tego obrzydliwego, ulizanego ge...ekhm. Od Biebera.
Żeby nie było, iż gadam od rzeczy, plotę androny i wciskam wam jajo mamuta, oto Charlie śpiewa Biebera(live, akompaniuje sam)
Swoją drogą, jaki on wtedy był mały? Młody?
Tu z kolei mój ulubiony cover One Direction:
(Fajna koszulka, nie?)
Oryginał chyba wszyscy znają, a ja przy tym go nie cierpię, za to wersja Charliego jest bardzo strawna:
A żeby was już całkowicie zarzucić coverami, Taylor Swift (zawsze się uśmiecham, jak tego słucham):
No i jeszcze na dokładkę mniej lub bardziej "Jego" kawałki:
Teraz możecie mnie zabić. A żeby nie było za słodko obiecuję następny post o metalu! (Jeśli przeżyję)
Ups! Zapomniałabym:

poniedziałek, 18 lutego 2013

Jak w komedii

Mańka jest postacią śmieszną, po dzisiejszym dniu można by rzec groteskową. Lub komediową jak kto woli. Chcecie dowodu? Macie dowód.
Mańka wraz z przyjaciółkami wybrała się na Halę Widowiskowo-Sportową (jak to dumnie brzmi!) w swoim mieście, aby pojeździć na łyżwach. Wszystko świetnie, dopóki nie trzeba było stamtąd wrócić. Zostałyśmy same z Hieną, zdane na łaskę i niełaskę losu, pośrodku pustkowia (z przodu las, z tyłu pole, a gdzieś obok stok narciarski)z koniecznością znalezienia przystanku autobusowego. Idziemy, idziemy i...idziemy. Żadnych zwrotów akcji, jedynym urozmaiceniem przystojni snowboardziści (mało pocieszające z tak daleka). W końcu na horyzoncie rysuje się coś w rodzaju przystanku, a co jest słupkiem z rozkładem jazdy. Czekamy, czekamy. I czekamy. I w końcu nadjeżdża upragniony pojazd mechaniczny i co on robi? On nas omija.
Wyglądamy mniej więcej tak:
Decydujemy nie czekać, aby nie zamienić się w sopel lodu. A potem maszerujemy przed siebie, nie powiem, że w stronę słońca, jak zawsze mówię, bo słońca nie ma. Jest za to zimno.
Pytam, czy Hiena chce banana. Reakcja mniej więcej taka:
I gdy już docieramy do następnego przystanku rodzi się pytanie, po której stronie stanąć, żeby było dobrze i dzięki rozkminom Hieny, która zna się na ruchu drogowym, liniach ciągłych itp. ustaliłyśmy, gdzie mamy czekać, po czym siadłyśmy dokładnie po stronie przeciwnej, albowiem nie uśmiechało nam się stać. I znowu jak w jakiejś kiepskiej amerykańskiej komedii siedzimy sobie na tej ławeczce wśród pustkowia i przejeżdża na rowerze powoli typowy menel w czapce i kurtce.Przejeżdża z zawrotną prędkością (1 cm na h?)
A potem czatujemy na ten cholerny autobus i wreszcie witamy go jako wybawcę i bóstwo, padamy na kolana itd. I wsiadamy do niego, zdrętwiałe z mrozu. Koniec.

środa, 13 lutego 2013

Przyszłość to taka czarna świnia

Miśka: Czasami obejmuję barierkę balkonu i patrzę prosto w przyszłość, która nie rysuje się przerażająco na oceanie życia. Uwalniam się od myśli o podatkach, zarobkach, zwolnieniach, bezrobociu, akcyzie, lokatach, pożyczkach, etatach, oszczędnościach, chińskich zupkach i wyborze między paprykarzem szczecińskim za 1,60 a gulaszem wrocławskim za 2,30. Widzę wodę o niebieskości w odcieniu karaibskim i wreszcie wierzę, że na prawdę jestem w stanie spełniać swoje marzenia, łączyć je z pracą, a nie tylko raz na trzy lata oderwać się od wszystkiego i wyjechać na krótki urlop.
Karol: Potem wraca panika. Przerażające, obezwładniające uczucie, które każe mi obliczać oprocentowania i koszty wszystkiego, kalkulować najprostsze wybory, ważyć każdy grosz. Jestem w panice, ogarnia mnie. Nie widzę nic poza nominałami. Nic poza rachunkami za wodę i prąd. Nic poza terminami wywozów śmieci.
Tomek: Buczy kaloryfer: puk-grosz, puk-grosz, puk-gorsz.
Ewa: W nocy nie śpię, bo zastanawiam się jak wybory, które podjęłam wczoraj wpłyną na moje życie za dziesięć lat. Oczyma wyobraźni obserwuję zabiedzoną czterdziestolatkę z przetłuszczonymi włosami, machającą mopem. To ja. Nie widzę wyjścia z tej ze wszech miar oślizłej sytuacji. Muszę czekać.
O rozpaczy wszelkich humanistów! O lęku przed byciem niepotrzebnym i niechcianym, wyrzuconym poza nawias, zapomnianym! Tkwicie w otłuszczonej budce z frytkami i budce portiera. Żebrzecie na rogu ulicy, pod kościołem, ustawiacie się w kolejce po mleko, mąkę i makaron. A potem kasuję bilet w autobusie i moje oczy napełniają się łzami, bo w kwocie nadrukowanej na papierku tkwicie wy.
Jupi jej, przetłumaczyłam po raz pierwszy angielską piosenkę i internety tłumaczenie zaakceptowały! Nie jestem taka beznadziejna, jak twierdzi babka z anglika. A to utwór, który od dawna mam na mp4, a teraz pojawił się teledysk na yt, w trochę innej aranżacji. Mimo wszystko wolę w słuchawkach - jest odlot.

poniedziałek, 11 lutego 2013

"Co mają począć takie jak ja pełzające stworzenia, wciśnięte w szczelinę między niebem a ziemią?"

Post ten dedykuję Mirce i wszystkim rudym.
Part I
Kiedy byłam mała, dorwałam się do płyty Gintrowskiego z tekstami Herberta. Oczywiście nie miałam wcale świadomości z czym mam do czynienia, ale zadziwiałam gorliwością w słuchaniu, a także pamięci do tekstów z tej płyty. Mając kilka (może sześć, może siedem) lat znałam na pamięć "Cesarza". Ostatnio wróciłam do tej płyty z racji zainteresowania samym Herbertem. Znacie może takie wiersz "Do Marka Aurelego"? Wszystko jest powiązane mackami mojego chorego umysłu - czytając "Rozmyślania" Marka Aureliusza puściłam sobie piosenkę Gintrowskiego z tym tekstem i doznałam szoku. Odnalazłam w tym tekście siebie. I mój lęk, odwieczny ciemny lęk*.
Pragnę przytoczyć Krzysztofa Vargę: Przeczytałem właśnie najbardziej ponurą książkę, jaką miałem w rękach w ciągu ostatnich kilku miesięcy. I nie jest to bynajmniej horror, thriller, czarny kryminał, czy Franz Kafka, jest to książka napisana przez Francuza o nazwisku Bernard Poulet i nosząca mrożący krew w żyłach tytuł "Śmierć gazet i przyszłość informacji. I jeszcze jedno: (...)to jest ryk zdychającego mamuta, to jest charchot padającego dinozaura, ale ja bez czytania zadrukowanego papieru nie funkcjonuję.**
Dlaczego przyszło mi żyć w czasach, kiedy jadąc autobusem można ściągnąć piosenkę, odsłuchać ją, wysłać do cioci w Zambosie, a potem przerobić na wersję disco polo? Dlaczego żyję w czasach, kiedy do biblioteki publicznej przychodzi się po komiksy dla młodszego rodzeństwa, a w empiku kupuje się Diablo 3? Dlaczego panie mój żyję w czasach przetworzonej papko-informacji, glutaminianu sodu i benzoesanu potasu? Wszystko jest polane utwardzonymi tłuszczami, z dodatkiem wypełniacza, spulchniacza i aromatu, ponoć identycznego z naturalnym? Smartpfony wielkie jak bawoły, a mój ryk głośny jak u bawołu, bo ziemia smutną mi jest, bo mnie nosi i wodzi koło kiosku "Ruchu", przy telewizorze, o Boże i przy stole też mnie nosi.*** Wypruwam z siebie flaki, żeby dbać o higienę języka. I znowu pytam dlaczego? Dlaczego została mi wpojona wrażliwość lingwistyczna, skoro na każdym kroku jest wystawiana na próbę przez opki o Severusie w kąpieli? Zimny wiatr północny owiewa me ciało, gdy gwiazdy tańczą, śpiewają i gotują owsiankę na wizji, dostaję drgawek na widok reklamy nutelli. TAK BARDZO ŹLE.
Part II
Co dla mnie przyniósł wiersz Herberta? Sprecyzowanie własnych lęków - lęków przed barbarzyńskim rykiem techniki. Adresata wiersza powinniście znać, to rzymski filozof, klasyk i stoik. Natomiast wiersz powalił mnie, kiedy dostrzegłam nadawcę - współczesnego intelektualistę związanego z kulturą i tradycją antyczną, który solidaryzuje się z Markiem, podaje mu rękę Oczywiście jest to wiersz o zwątpieniu w stoicyzm, ale dla mnie także o świecie bezradnym, kruchym, skazanym na zagładę, o człowieku nie mającym w niczym oparcia i o lęku przed zalaniem współczesnością. To nie jest świat dla intelektualistów.
Umrą książki i umrę ja, bo trzęsę się na myśl o tym, jak Witkacy na myśl o czerwonej zarazie. I kiedy świat zaleje deszcz głupoty i trzynastolatek w ciąży, kiedy wyginą już ostatni Mohikanie, kiedy szlag trafi recenzje książek, bo nikt nie będzie czytał książek, kiedy nam wszczepią do mózgu komputer, to udam się pod drzewo z wierszem Herberta.****
*Z.Herbert "Do Marka Aurelego"
**K.Varga "Polska mistrzem Polski"
***A.Ziemianin "Nosi mnie"
****Odsyłam do biografii Witkacego, a konkretnie do okoliczności jego śmierci.

środa, 6 lutego 2013

Człowiek to chore zwierzę, nie wiedzące, co ze sobą zrobić

Zapisałam to na marginesie zeszytu z j.polskiego, przy lekcji o labiryncie. Przez przypadek na to natrafiłam. Bardzo sugestywne. Podobno, jeśli nie nazwiemy problemu, to będzie męczył jeszcze bardziej. Ja swój zdefiniowałam już dawno, przeanalizowałam i zbadałam, wsadziłam do słoiczka z odpowiednią nalepką. W słoiczku rozpoczęły się reakcje chemiczne, dziwne przemiany, powstawały defekty i deformacje, nowe żyjątka zostały powołane do życia, małe kosmate stworki, które gdyby je wsadzić pod mikroskop zmieniłyby się z galaretki w kształciki otoczone włoskami. A teraz wyobrazcie sobie, że taki słoiczek ktoś otwiera. Tak się stało w moim przypadku. Albo inaczej: der Naturdarm. Naturalne jelito, w które ktoś wpycha i wpycha. Przychodzą nowe osoby i dopychają coraz więcej, aż wreszcie jelito pęka i wszystko, co kiedykolwiek ktoś do niego wrzucił rozpryskuje się w promieniu kilometra. Walczę o siebie. Czuję, jak się zmieniam. Nie tylko zewnętrznie. Rozmyły się moje rysy twarzy, wypłukały. I tak samo stało się z charakterem. Jest mi zdecydowanie lepiej ze sobą, ale nie mogę powiedzieć, że jest mi ze sobą dobrze. Każdym milimetrem ciała odrzucam siebie, ale mam nadzieję, że to też ewoluuje i kiedyś stwierdzę, że już całkowicie wypłukałam się z tego, co mnie męczy. Człowiek to chore zwierzę, nie wiedzące, co ze sobą zrobić. To wszystko tłumaczy: wojny, okrucieństwo, anoreksję, bulimię, próby samobójcze i wszelkie inne formy autodestrukcji. Największym problemem współczesnej medycyny naszej duszy jest to, iż sami musimy znalezć antidotum.

wtorek, 29 stycznia 2013

Jestem jak płonąca taśma nitro.

Muzyka pulsuje coraz bardziej, rozlewa się po wszystkich kanałach i kanalikach, brzmi rytmicznie w każdej tkance, wygrywa przewidywalne bum bum bum, które brzmi jak wołanie o pomoc i zamienia się w ryczące Help Help Help!!! Stukotania i szemrania przybierają na sile. Wszystko drży i ustępuje pod naporem dźwięku. Nerwowe poruszanie i wzmożona aktywność ujawniają skrywane emocjonalne membrany. Skurcze i drgawki są coraz mocniejsze, coś się przetacza. Elementy kurczą się i rozluźniają, precyzyjny mechanizm terkocze śrubkami, nabrzmiewają rureczki. Płyny krążą i uzupełniają się, zalewając puste przestrzenie i uwalniając inne. Pod naporem strumieni podnoszą się mikroskopijne antenki. Naprężone linki pękają i toczą talerzyki. Kanaliki przepełnia strach. Trzepotanie. Bębnienie. Szczebiotanie. Ciche plumkanie. Maszyna rozgrzewa się, czas spowalnia, każda sekunda odmierzana jest precyzyjnie ostrzem krwi. Trybiki popychają innne trybiki, inne trybiki popychają dzwoneczki, dzwoneczki uruchamiają tajemne mechanizmy, zwężenia urastają do rozmiarów misek, na miskach przygrywa nostalgiczny hip-hopowy bit. Patrzałeczki obserwują trzęsące się nadgarstki. Wszyscy słyszą? Nie, to tylko mój wewnętrzny, inwalidzki mechanizm wygrywa nieskończoną melodię stresu. Patrzę na kogoś i wszystko mi się rozregulowywuje. Zapłon. Proszę, zabierzcie mi tę przeklętą pompkę.

piątek, 25 stycznia 2013

Marianno, powinnaś...

Korzystając z okazji, że jestem chora i leżę w łóżeczku, mogę walnąć posta, a co mi tam. To pierwszy post pisany z tableta. Nigdy więcej. Ale poza tym jest nawet wesoło, jak pomyślę soie o naszej ostatniej rozmowie z Breakiem. Śmiałam się jak wariatka z pewnego osobnika płci przeciwnej.
Zaczęło się od tego, że Break poznał F. Siedziałyśmy w szatni po lekcjach i niestety był tam również on. F. ma to do siebie, że od pierwszej minuty, kiedy wejdzie do szkoły ma dla mnie zestaw swoich wspaniałych rad odnośnie mojego stylu życia. Mam pewną teorię - mianowicie wydaje mi się, że on nie śpi, tylko wymyśla w jaki sposób utrudniać mi życie. W dodatku zwraca się do mnie nie jak człowiek (Mańka!!!) tylko per Marianno.
A więc na każdej przerwie słyszę "Marianno, powinnaś pić zieloną herbatę. Marianno dlaczego nie słodzisz, ja wsypię ci cukru. Marianno powinnaś w przyszłości pisać książki. Marianno nie zakładaj tej bluzki, nie do twarzy ci w niej. Marianno, powinnaś pić mniej soku, on zawiera sztuczne barwniki. Marianno, powinnaś mieć ciemniejszy kolor włosów..." I tak dalej. Nic to, że wolę wypić herbatę białą, lubię zielone bluzki, sok mi smakuje, a w przyszłości chcę zostać śmieciarzem (to tylko taki przykład), nic to, że cieszę się z bycia blondynką i najchętniej bym je jeszcze rozjaśniła i była jeszcze głupsza xD. Pan F. Wszystko wie najlepiej. I łazi za mną i prawi mi dobre w jego mniemaniu rady. Jeszcze ośmiela się prawić mi uwagi na temat mojego prowadzania się ("Szukasz chłopaków w złych miejscach, zakończ tą chorą relację, znajdz kogoś lepszego..." sraty taty)
Break powiedziała więc, że on sobie po prostu wychowuje allele recesywne, aby allele dominujące jego głupoty przeszły na nasze potomstwo i drogą dziedziczną powstały nowe małe debilątka. Dziękuję ci, Biologio, że wyjaśniłaś mi ten chory stan rzeczy. F. Ma takie długi karmiczne, że będzie krewetką do pięćdziesiątego wcielenia. A ja się nie dam.
Przestałam słuchać reggae, teraz pogrążam się w depresji.