Ty, który tu wstępujesz, żegnaj się z nadzieją!
Wszystkie ewentualne podobieństwa są nieprzypadkowe. Imiona zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa. Autor nie odpowiada za bezpośrednie, pośrednie, incydentalne lub trwałe szkody wynikające z wadliwego, błędnego lub niewłaściwego użycia. Uwaga, sceny drastyczne! Wszelkie prawa zastrzeżone. Możesz mieć inne zdanie.

piątek, 20 czerwca 2014

Adios

Mój tekst na pożegnanie klas trzecich.
Zalecane recytować grobowym tonem i z jednaką żałobną miną. ("Tudzież z właściwą intonacją i uduchowieniem") Miłe byłoby wykonanie Poniedzielskiego. Miłe mojemu sercu.
Zakończenie przymuszenie optymistyczne. Ja najchętniej powiedziałabym na koniec coś o ciemności i śmierci.
Trzeba całkiem ochłonąć i rozważyć w spokoju powstałą sytuację, a sytuacja jest taka, że szykuje się rozstanie. Bezpowrotnie kawał czasu zamknął drzwi. Wczoraj wszelkie zmartwienia zdawały się dalekie. Teraz nadszedł czas szarej rzeczywistości i pustego milczenia. Jeszcze chwila pozostała, chwila ciężka, mała. Potem odejdziecie gdzieś. Czas, który minął, do was nie należał, a ten który nadejdzie, także wasz nie będzie. Nowy lichy przylizie, stary wspomnicie. Jeśli nowy cudny, stary zapomnicie. Matura? Wyższe studia? Kariera? Wszystko jak miedź brzęcząca. Okłamano was, że na wszystko jest czas. Wiedzieni nadzieją bezprzykładnego cudu udaliście się dzisiaj do szkoły. Czujecie, że to koniec. Jeszcze chwila i ujrzycie „to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi”.
Matura. Przemilczmy tę ohydę. Niechaj nazwa tej zbrodni nie kala naszych ust. Dlaczego w ogóle znalazła się na odcinku oświaty, stając się bezpowrotnie symbolem pożegnania z najpiękniejszym fragmentem życia – szkołą ponadgimnazjalną?
O świetności jej możecie świadczyć jedynie wy, drodzy abiturienci, albowiem jakie ziarno i gleba, taki owoc i plon! Tak wychowane przez oświatę jednostki są kwiatem naszego społeczeństwa, kwiatem, który zbyt szybko uschnie na drodze wyższego wykształcenia, a potem kariery zwodowej.
Nie mam więc wyboru. Muszę. Pragniecie wiedzieć, co czeka was na ciernistej ścieżce życia po rozstaniu z najukochańszą szkołą? Służę wam odpowiedzią. Niech mówią same fakty. Nie dajcie się zwieść mamieni obietnicami przyszłego rozwoju zawodowego. Splendor jest chory, stary i spłowiały. Myślicie, jestem utalentowany. Nie potrzebuję pomocy. Lecz życie uśmiecha się pobłażliwie i szepcze: „O tym nie ma pojęcia. W tym można by mu pomóc. Sprowadzić go na ziemię” I będziecie walczyć z ciężarem przyciągania ziemi, pod gołą ścianą łokciem rozmazując łzy. Pamiętajcie o tym, że ciemność służy tylko do przykrycia wszystkich jasnych stron życia. Czymże jest dorosłość: Niczym pośród czasu ram ukrytych? Otwartością stale zmieniającą się? Czy może po prostu dojrzałością cielesną wyrwaną z okowów dzieciństwa? Dorosłość to odpowiedzialność, za siebie? Czy może znak czasu pośród zmarszczek wielu? Dorosłość to początek umierania.
To naprawdę już koniec, ale człowiek nie może zapomnieć. Wiecie, siedzimy tu przez nieporozumienie. Wartości liceum nie musimy już opiewać, bo ją znacie. Na reklamę dawno za późno, na wycofanie się także. Teraz pozostaje tylko pogodzić się z tym, że świat był dawniej ciekawszy, gwałtowniejszy, bujniejszy, a te jednostki i wasz rocznik jedyny w swoim rodzaju. Szarość i przeciętność wdzierające się do waszego życia są nieodwołalne – w żaden sposób nie da się już niczego odmienić.
Możecie teraz pogrążyć się w nostalgicznych wspomnieniach trzech minionych lat. Albo powziąć postanowienie wywierania wpływu na rzeczywistość. Od was zależało to, co działo się przez ostatnie trzy lata w tej szkole. Teraz spróbujcie mieć wpływ na nową rzeczywistość. Macie ją współtworzyć! A zatem – trzeba działać, trzeba coś przedsięwziąć. Niech znów się zacznie coś dziać, niech wrócą dawne czasy i sławni bohaterowie, wcieleni w nowe postaci! Podobno ważne są bowiem tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Jestem błaznem.Projekt zrealizowano (o dziwo) na zakończeniu klas trzecich. Szalona polonistka.

środa, 2 kwietnia 2014

Czy w XXI wieku mam polować na mamuta?

Pewnie zahaczę o dość śliski temat, jakim jest feminizm, ale nie chciałabym, abyście odebrali ten post w jego kontekście. Po prostu od pewnego czasu nazbierało się trochę opinii, z którymi chciałabym skonfrontować moją, a tak się składa, że akurat w tematach ról damsko-męskich.
Na blogu arturcieslar.blog.pl przeczytałam artykuł pt. "Spisek Chamów". Dość ciekawa lektura, muszę przyznać, dotyczyła zachowaniu mężczyzn w stosunku do kobiet w środkach transportu (pociągach i samolotach, czyli głównie w kontekście dłuższych podróży bagażowych). Artur Cieślar, autor bloga, odnosił się w nim polemicznie do tekstu Krystyny Jandy - "Wychowaliśmy takie pokolenie mężczyzn". Tekst posta pana Artura jest w linku, gdyby ktoś chciał przeczytać, bardzo zachęcam. Ja chciałabym z kolei polemizować z panem Arturem. W tekście rozchodziło się głównie o pomaganie kobietom w środkach komunikacji, ale również o takie drobnostki jak przepuszczanie w drzwiach, czy płacenie w kawiarni.
Autor uważa, że:
-Nie należy kobietom pomagać we wkładaniu bagażu na półkę np. w pociągu, albowiem każdy powinien sobie walizkę wkładać sam. Jeśli nie jest w stanie tego zrobić, to wziął ze sobą zbyt dużo rzeczy. Bagaż musi być taki, żeby można go było samodzielnie podźwignąć na półkę siłą własnych mięśni.
-Nie należy kobiet przepuszczać w drzwiach. To jest staroświecki zwyczaj, który oznacza, że puszcza się niewiastę na linię frontu. To ona bierze na siebie niebezpieczeństwa, jeśli ona nie zginie, to mężczyzna może przejść.
-Nie wolno za kobiety płacić w kawiarni bądź restauracji. Wszystko to autor uzasadnia tym, iż Francuzki takich rzeczy nie tolerują. Nie mam pojęcia, czemu autor nie wyemigrował jeszcze do Francji, skoro tak mu się tam podoba.
Ja uważam, że:
-Wkładanie bagażu na półkę jest dla mężczyzny mniejszym wysiłkiem, niż dla kobiety, zwłaszcza starszej. W naszym kręgu kulturowym jest to ponadto oznaka kurtuazji, dobrego wychowania. Taki miły gest, który czyni życie przyjemniejszym. Starsi panowie, z którymi miałam do czynienia w pociągu raczej nie skąpią pomocy, za to młodzi nawet nie odpowiedzą na "dzień dobry". Poza tym, jeśli człowiek zwraca się do drugiego z kulturalną prośbą, to należałoby mu pomóc. I to nie tyczy się jedynie mężczyzn, ale obu płci. Mnie tak wychowano. Mam zakodowane w mózgu, że jeśli ktoś kogoś prosi o cokolwiek, to trzeba mu w miarę swoich skromnych możliwości pomóc. Niektórzy zostali wychowani tak, że sami oferują pomoc. Oprócz tego zaskoczyło mnie stwierdzenie o zabieraniu ze sobą takiego bagażu, który jesteśmy w stanie wtłoczyć na półkę itp. Po pierwsze, czasem jednostka wybiera się w dłuższą podróż, co skutkuje zabraniem większej ilości rzeczy. Niekiedy nie jest w stanie sobie z takim bagażem poradzić i nie jest to jej wina (nie mówię tu tylko o kobietach, panowie też przecież mogą mieć problemy). Czy naprawdę tak trudno okazać trochę życzliwości i pomóc z walizką? Jeśli mogę, sama daję sobie radę w tobołami, ale niekiedy po prostu nie jestem w stanie. Wtedy z pomocą przychodzi jakiś szarmancki pan i od razu me serce topnieje wdzięcznością. Jestem dość niska i czasem dosięgnięcie półki staje się problemem. Poza tym niektóre panie nie mają tyle siły, co ja, by podnieść swój bagaż i też potrzebują silnej męskiej ręki. One za to mogą pomóc w innej kwestii panom. Nie róbmy z tego takiego wielkiego halo. Czy pomoc to jest coś niezwykłego, nad czym trzeba się trząść? Powinna być obopólna, ale dlaczego mamy z niej rezygnować? Czemu "każden sobie rzepkę skrobie"?
-Chodzę do bardzo fajnego liceum i przekonuję się o tym coraz częściej. Chłopaki z mojej szkoły są na tyle szarmanccy i dobrze wychowani, że nie wstydzą się przepuszczać dziewczyn w drzwiach. I raczej żadna z nich nie traktuje tego jako ujmę na honorze, tylko jest jej przyjemnie i miło. Szczerze mówiąc ja osobiście bardzo to lubię. Lubię takie tradycyjne gesty i cieszę się, że współcześnie niektórzy jeszcze o nich pamiętają.
-W trzecim punkcie trochę zgadzam się z autorem. Nie widzę powodu, aby facet płacił, jeśli jest to spotkanie koleżeńskie, neutralne itd. Natomiast jeśli chłopak mnie gdzieś zaprasza, to chyba jasne, że on płaci. Tak samo wtedy, kiedy ja kogoś zapraszam, chociażby do knajpy na urodzinową pizzę. To ja płacę, mimo że ja jestem kobietą, a osoba przeze mnie zaproszona mężczyzną. Chyba, że jesteśmy w związku i ustalamy sobie, jak dzielimy koszty wspólnych wyjść.
Ponadto, nie mam pojęcia z jakimi to Francuzkami miał autor do czynienia...
Mam wrażenie, że ostatnio dobre wychowanie robi się przestarzałe i niemodne, a także, że faceci usprawiedliwiają swoje lenistwo równouprawnieniem, gender i innymi tego typu sloganami. Szkoda, że to działa w jedną stronę. Bo jeszcze byłabym się w stanie zgodzić, że kobieta MUSI gotować dwudaniowy obiad, prać, prasować, sprzątać, zajmować się dziećmi itd., gdyby faceci potrafili wykonywać te tzw. męskie zajęcia. Ale okazuje się, że nie. Ja mam robić kanapki i po nich zmywać, ale on nie wbije gwoździa, bo mu Bozia dała dwie lewe rączki i nie umie. Sytuacja w tej chwili wygląda tak, że ja osobiście potrafię gotować, wyprasować, umyć łazienkę oraz wykonywać szereg innych zajęć domowo-kobiecych (kto powiedział, że te akurat mają być kobiece?), a mężczyzna nie potrafi nic naprawić, łóżka z Ikei poskładać. Miałam szereg sytuacji, w których wykonywałam "męską" robotę (żadnej ujmy mi to nie przyniosło), bo facet nie umiał. Ja nosiłam ławki (dość ciężkie) na aulę szkolną razem z trzecioklasistami. Skoro więc ja, kobieta, wykonuję tego typu czynności, bo wy, faceci, nie umiecie, to sami sobie róbcie kanapki. Bo wychodzi na to, że w tej chwili ja mam robić wszystko, a wy będziecie sobie leżeć do góry brzuchem, bo nie macie widocznie talentu do pracy. Nie jestem zwolenniczką typowo kobiecych i typowo męskich zajęć, ale uważam, że przyzwoicie byłoby, gdyby każda dziewczyna opanowała chociaż w stopniu podstawowym umiejętności przypisane kobiecie, a chłopak te przypisane płci tak zwanej brzydkiej. Jak facet nie ma żadnych technicznych umiejętności, to co to za facet? A kobiecie przydałoby się nie przypalać wody na herbatę. Oczywiście mówię trochę ogólnie, ale należałoby to wypośrodkować i podejść do wszystkiego zdroworozsądkowo. Jeden mężczyzna lepiej się będzie sprawdzał w opiece nad dziećmi, niż wymianie żarówki w samochodzie i okej, niech robi to, co umie. Ale niech coś w ogóle robi. A nie, sypnie tekstem "kobieta do garów", a sam powędruje na kanapę przed telewizorem. Tak samo przeznaczeniem kobiety, drogie dziewczyny, nie jest siedzieć i ładnie pachnieć. A dobre wychowanie, miłe gesty i odrobina życzliwości z obu stron jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

piątek, 21 marca 2014

Fart życia

Jestem już po koncercie 19 marca. Było czadersko, ale nie mogło być inaczej, albowiem grała Apocalyptica (fanfary, oklaski, morze confetti).
Mańka, która nigdy nie potrafi zrobić niczego porządnie i normalnie, jak przystało na człowieka zbliżającego się do pełnoletności, za późno się obudziła z rezerwacją biletów. W związku z tym zostały jej miejsca daleko w tyle lub dostawki. Wybór padł na dostawkę, bo znajdowała się bliżej na planie sali.
Za dostawkę zapłaciłam 99 zł. Kiedy dotarłam na miejsce siadłam bez pardonu w rzędzie 8, zaraz obok mojej dostawki, coby jeszcze skorzystać z miejsca z oparciem, zanim przez 2,5 godziny będę zajmować pozycję zgięcia w pałąk. I tu tkwi cały sens sprawy - trzy miejsca w rzędzie 8 pozostały wolne, więc siedziałam na miejscu za 180 zł, zapłaciwszy 99. Blisko zespołu i do tego w miarę pośrodku. Poszczęściło mi się.
Miejsca siedzące sobie chwalę, bo coś widziałam i nie było pogo. Jak słusznie już pewna dziewczyna zauważyła, przy 160 wzrostu można pogo nie lubić, bo widok jest przerywany. Oglądać koncert falowo, w przerwie pomiędzy jednym skokiem bliźniego, a drugim nie jest moją domeną. A i tak od połowy koncertu wszyscy stali, bo trudno było zachować postawę siedzącą.
Koncert mojego życia, jestem przeszczęśliwa.
To macie Perttu w Sali Kongresowej:
Podobno mu się podobała :)
I ja tam byłam, wodę i soczek piłam.

środa, 29 stycznia 2014

Białe małżeństwo

Będąc po spektaklu "Białe małżeństwo" w bielskim Teatrze Polskim, nie mogę nie pokusić się o napisanie kilku słów. Fakt faktem, że będą to raczej słowa uznania.
Sztuka Tadeusza Różewicza uważana jest za kontrowersyjną i w dalszym ciągu, tak samo jak w latach 70 wywołuje duże emocje.
Pokrótce można powiedzieć, że "Dziewczęta dorastające w eleganckim, mieszczańskim dworku nagle uświadamiają sobie dysfunkcję własnej rodziny oraz dysharmonię narzuconego przez nią modelu wychowania. Każdy członek rodziny boryka się z własnym demonem, którego nieujarzmiona natura przebija się w formie zwierzęcego instynktu.", ale właściwie trafniejsze byłoby spostrzeżenie, że "Białe małżeństwo" traktuje o seksualności i problemach z nią związanych, źle funkcjonująca rodzina jest bowiem pokazana głównie na tym tle. Mamy więc ojca rozpustnika, który, obdarzony dużym temperamentem, nie przepuści żadnej spódnicy. Mamy jego żonę, która, jak twierdzi, wyszła za niego nie z własnej woli, nigdy go nie kochała, a w momencie, kiedy ją poznajemy, jest oziębła i marzy, aby mąż nie zawędrował akurat do jej łóżka. Tatuś figluje więc na boku z Kucharcią, nawet tego zbytnio nie ukrywając. Jest jeszcze dziadek, postać fenomen, którymi mimo wieku czuje jeszcze pewne potrzeby, dlatego podszczypuje na boku wnuczkę Paulinkę i prosi ją o pończoszki do wąchania.
Jednak główną bohaterką jest Bianka, mająca wyjść za Beniamina, która niezbyt dobrze czuje się w swoim kobiecym ciele i którą perwersyjna seksualność rodziny zniechęciła na tyle, że domaga się białego małżeństwa właśnie.
Czy taka mieszanka może wywołać oburzenie? Moim zdaniem tak, ale tylko w przypadku jeśli: a)jest się mężczyzną b)nie zrozumie się jej
Spektakl jest bardzo feministyczny i w gruncie rzeczy uświadamia nam problem traktowania kobiet, na których mężczyźni wyładowują swoją chuć, jednocześnie stwarzając pozory, jakoby nie były one ludźmi, a jedynie zwiewnymi, onirycznymi postaciami, motylkami, porcelanowymi laleczkami. Jak słusznie zauważa Paulinka, jak zwierzę może "przelecieć" motylka?
Różewicz z jednej strony pokazuje kobiety, które duszą się w ciasnych ramach ról, jakie im przypisano, a z drugiej źródła problemów seksualnych, tkwiących, a jakże, w rodzinie. Nadmiar seksualności, jaką jest epatowana Bianka, prowadzi w konsekwencji do kryzysu tożsamości, zachwiania równowagi, niepewności co do tego, kim się jest. Jeśli nie można być kobietą bez uprawiania seksu, to może lepiej być chłopcem? Do takich wniosków dochodzi nasza bohaterka, która wypowiada w łazience zdanie, mnie osobiście bardzo cieszące w całym kontekście przedstawienia: Chcę być mężczyzną i chcę mieć członka!
Nie bardzo rozumiem jednak zarzuty co do propagowania ideologii gender. Spektakl pokazuje bowiem ludzi nieszczęśliwych, niespełnionych, a co ważniejsze, pokazuje przede wszystkim źródła problemu, nie widzę więc w tym nic oburzającego. Nikt tu z nikogo na siłę nie robi mężczyzny, Bianka dokonuje własnego wyboru, ale czy czuje się z tym dobrze...
Muszę zaliczyć to przedstawienie Teatru Polskiego do jednego z lepszych, jeśli nie najlepszego. Dawno w naszym teatrze nie widziałam aż tak dobrej sztuki, która podobałaby mi się na tak wielu płaszczyznach.
Po pierwsze mistrzowski, smaczny bardzo, tekst Różewicza. I tu należy bić pokłony przed mistrzem, który podszedł do tematu nieszablonowo, z pomysłem, w sposób nawet humorystyczny (śmiech przez łzy niestety). Bardzo udany był też pastisz "Żywotów Świętych" Piotra Skargi.
Po drugie scenografia, bardzo dobrze dobrana, minimalistyczna, symbolistyczna, służąca za środek do rozwijania symbolu, mowy niewerbalnej, na które kładziony jest nacisk w spektaklu.
Co za tym idzie bardzo dobra reżyseria pani Joanny Zdrady, której należą się wielkie brawa.
Oprawa muzyczna bardzo pasująca do scenografii, podkreślająca zwierzęce motywy również przypadła mi do gustu, bo często jest tak, że muzyka w teatrze mnie drażni, natomiast w tym wypadku również bardzo mi się podobało.
Wreszcie aktorzy, którzy zostali naprawdę fantastycznie dobrani do swoich ról. W pierwszej kolejności wielkie brawa dla Darii Polasik (Bianka) i Anisy Raik (Paulinka), bo młode aktorki w roli sióstr sprawdziły się doskonale. Zadziwiło mnie zwłaszcza idealne dobranie pod względem fizycznym aktorki do roli Bianki - drobna, szczuplutka, blada dziewczyna doskonale nadawała się do roli głównej bohaterki, ale aktorsko chyba ustępowała jednak Anisie, która w roli Pauliny wypadła niezwykle sugestywnie.
Ojciec i matka zostali zagrani bardzo dobrze. Bardzo podobała mi się kreacja dziadka lubieżnika i kucharki, w nich tkwił bowiem duży ładunek komizmu. Wszyscy aktorzy świetnie pasowali do swoich ról i nie wymieniłabym żadnego, zwłaszcza, że ekipa doskonale się zgrała i na scenie tworzyła jedno ciało aktorskie. Właściwie zastrzeżenia miałabym jedynie do postaci Bieniamina, ale może on po prostu miał być taki bezbarwny. P
o prostu polecam to przedstawienie, a mając świadomość, że na pewno nikt nie będzie specjalnie jechał do Bielska na spektakl, chociaż przeczytanie sztuki Różewicza. Ludziom inteligentnym otworzy oczy na pewne problemy.
Swoją drogą jestem bardzo ciekawa, jak to wszystko przeżyły starsze panie, obecne na "Białym Małżeństwie". Zaś facet obok nas chrupał paluszki, zapewne zajadał stres. Bo ja potrafię wytrzymać 2,5 godziny bez jedzenia...

wtorek, 21 stycznia 2014

Wydarzenia medyczne mojego życia

Ostatnio zdarza mi się z dość znaczną regularnością odwiedzać lekarzy specjalności wszelkiej. Ponieważ jestem human tuman, to wierzę jeszcze w medycynę i nie radziłam się wujka google w kwestiach zdrowotnych - natychmiast popędziłam do matuli, a potem do lekarza. I tu się zaczął mój żywot człowieka diagnozowanego.
Najpierw spotkałam się z przemiłym panem doktorem - lekarzem rodzinnym, który w zapaleniu gardła sprawdza się w stu procentach, ale co do mojego problemu po prostu chyba wysiada. Skierował mnie na badania do różnych lekarzy, co akurat było mądrą decyzją. No i w ten sposób odwiedziłam laryngologa, okulistę, a zatrzymałam się na neurologu.
W ten oto więc sposób doszło do tego, że:
1)Noszę z powrotem moje okulary i wreszcie ogarniam świat. Ostro i wyraźnie pojawiają się na horyzoncie twarze moich bliźnich. Wsiadanie do autobusu nie jest już takim traumatycznym przeżyciem, bo nie muszę mrużyć oczu, aby dojrzeć numer. Nie ma też ryzyka, że zamiast do Komorowic dojadę w okolice Lipnika.
2)Jestem niestety mocno zorientowana w stanie polskiej służy zdrowia, choć nie wiem, czy nie wolałabym nie być.
Utrapieniem jest już właściwie dostanie się do specjalisty publicznie (Prywatnie spoko. Ochoczo, z przytupem Cię obsłużą i jeszcze rękę ucałują.), bo kolejki są takie, że PRL by się zawstydził. Terminy zajęte na kilka miesięcy w przód. Przykład: w listopadzie próbowałam się zapisać do lekarza. Niemożliwością to, albowiem jeszcze nie ma zapisów na przyszły rok, mam się dowiadywać, dzwonić i to tak w grudniu. Tako rzekła poirytowana pani z okienka, która o dziwo była bardzo miła, chociaż minę miała kwaśną jak cytrynka. Nadchodzi grudzień i z telefonicznego dowiadywania się nici, ponieważ po prostu nikt w przychodni nie odbiera telefonu. Potem nadszedł czas wyczekiwania i zadumy nad własnym niezdrowym losem.Po zapisach do innego specjalisty, okazało się, że badania robione tak gdzieś we wrześniu, czy październiku są już nieaktualne i należy zrobić je ponownie, więc lekarz nic nie zrobi, zanim nie będę miała tych badań. Aktualnych. No dobra, super, wszystko fajnie, tylko, że nie było wcześniej możliwości dostania się do tego lekarza. Więc wychodzi na to, że muszę zrobić jeszcze raz te badania, jeszcze raz zapisywać się do lekarza i czekać znowu na wizytę, modląc się, żeby nie było jak za poprzednim razem. Przy czym ze zrobieniem znowu badań nie jest tak hop siup, lekarz rodzinny nie kwapi się z zezwoleniem na zrobienie takowych powtórnie, w tak krótkim odcinku czasu! Przecież za wszystko się płaci, po co dwa razy robić te same badania?
Od neurologa z kolei dostaję zlecenia na badania tarczycy, mimo że lekarz rodzinny stwierdził, że skoro w badaniach krwi na hormony tarczycy nic nie wyszło, to nie trzeba ich robić. Miła pani neurolog twierdzi, że od tego w ogóle powinniśmy zacząć. Zapisanie się na to badanie jest równoznaczne z kolejnym iluśtam miesięcznym czekaniem, bo kolejki i cośtam. No to pięknie, oczywiście na badanie się udajemy, oczywiście w godzinach pracy, bo o ludzkiej porze po południu nie ma w ogóle szans. I siadamy w kolejce. I czekamy. I pani doktor, która ma przeprowadzić badanie nie przychodzi. I czekamy. I matula się lekko irytuje (czytaj: ma sporego wkurwa i nie krępuje się z wyrażaniem tego werbalnie, z zastrzeżeniem, że niecenzuralnych słów nie używa). Czas płynie. Dawne rany zadane przez NFZ się otwierają. Wreszcie wchodzi dwóch lekarzy, którzy zabawiają w gabinecie spory odcinek czasu, po czym wychodzą, rozmawiając o tym, że są wyrobnikami. Wkurzam się powoli również. Okazuje się, że dwie osoby są zapisane na tę samą godzinę, panuje ogólny burdel mentalny, wszyscy patrzą na siebie jakimś chorym wzrokiem. Tylko jeden facet nie traci animuszu i ze spokojem oraz uśmiechem na twarzy rozmawia z córką po angielsku. Wreszcie pani przychodzi. Jeszcze tylko wystarczy poczekać na swoją kolej i już. Oczywiście godzina, na jaką byłam zarejestrowana okazała się czymś równie magicznym i nierealnym, co sowy pocztomioty z Chorego Portiera.
Zostaje mi zrobione badanie, które można ująć tak: nie widać, aby coś mi konkretnego było, ale te zmiany, to są takie niepokojące, nie można bagatelizować. Czasem się zdarza w tym wieku, ale nie można zlekceważyć, bo mogą się przeistoczyć w coś niebezpiecznego. Czyli jak zawsze nic konkretnego i nic wyjaśniającego sytuację. Miła pani przeprowadzająca badanie sugeruje, abyśmy zrobiły badanie na tarczycę, za które się co prawda płaci, ale będzie przynajmniej pewność. Szlag mnie trafia i padam rażona ciosem psychicznym na posadzkę, bo w nieodległej przeszłości istniała możliwość zrobienia tego badania taniej, ale miły pan doktor z poradni rodzinnej uznał, że to bez sensu i nie trzeba.
Potem udajemy się do innego skrzydła szpitala, aby zapisać się na wizytę do neurologa, bo jak już wyżej wspomniałam, nie dodzwoniłyśmy się. Kolejka zapiera dech w piersiach. Dzieciarni mnóstwo. Atmosfera gęsta jak siekanka mięsna. Dziecka się drą. Koszmar. Stoimy w kolejce. Długo stoimy. Jest początek stycznia. Udaje mi się zapisać na 12 lutego. Oczywiście w godzinach pracy. Pani informuje, że dzisiaj to jeszcze nie jest źle w przychodni, przed świętami było gorzej. Nie chcę sobie wyobrażać, jak było przed świętami.
Pań w okienkach jest kilka. Uwijają się jak w ukropie. Przepisują i zapisują. Rozdają kartki i odbierają. Latają, jak z pieprzem w tyłku. Telefony dzwonią. Nikt ich nie odbiera, bo po prostu te kobiety nie mają na to ani chwili czasu. Już wiem, dlaczego się nie dodzwoniłam... Diagnoza mojej matuli: Jak chcesz się wyleczyć, czy choćby zdiagnozować, to musisz być bezrobotny. A w tych wszystkich kolejkach to po prostu się nie da nic zrobić dla swojego zdrowia, prędzej chory umrze w trakcie tego latania od kolejki do kolejki.
Zapytałam, czy taką przyszłość mi wróży.
Na razie dość mnie to, mimo wszystko, bawi, ale zastanawiam się, czy na badaniach i lataniu od lekarza, do lekarza spędzę kolejny rok.