Ty, który tu wstępujesz, żegnaj się z nadzieją!
Wszystkie ewentualne podobieństwa są nieprzypadkowe. Imiona zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa. Autor nie odpowiada za bezpośrednie, pośrednie, incydentalne lub trwałe szkody wynikające z wadliwego, błędnego lub niewłaściwego użycia. Uwaga, sceny drastyczne! Wszelkie prawa zastrzeżone. Możesz mieć inne zdanie.

środa, 29 stycznia 2014

Białe małżeństwo

Będąc po spektaklu "Białe małżeństwo" w bielskim Teatrze Polskim, nie mogę nie pokusić się o napisanie kilku słów. Fakt faktem, że będą to raczej słowa uznania.
Sztuka Tadeusza Różewicza uważana jest za kontrowersyjną i w dalszym ciągu, tak samo jak w latach 70 wywołuje duże emocje.
Pokrótce można powiedzieć, że "Dziewczęta dorastające w eleganckim, mieszczańskim dworku nagle uświadamiają sobie dysfunkcję własnej rodziny oraz dysharmonię narzuconego przez nią modelu wychowania. Każdy członek rodziny boryka się z własnym demonem, którego nieujarzmiona natura przebija się w formie zwierzęcego instynktu.", ale właściwie trafniejsze byłoby spostrzeżenie, że "Białe małżeństwo" traktuje o seksualności i problemach z nią związanych, źle funkcjonująca rodzina jest bowiem pokazana głównie na tym tle. Mamy więc ojca rozpustnika, który, obdarzony dużym temperamentem, nie przepuści żadnej spódnicy. Mamy jego żonę, która, jak twierdzi, wyszła za niego nie z własnej woli, nigdy go nie kochała, a w momencie, kiedy ją poznajemy, jest oziębła i marzy, aby mąż nie zawędrował akurat do jej łóżka. Tatuś figluje więc na boku z Kucharcią, nawet tego zbytnio nie ukrywając. Jest jeszcze dziadek, postać fenomen, którymi mimo wieku czuje jeszcze pewne potrzeby, dlatego podszczypuje na boku wnuczkę Paulinkę i prosi ją o pończoszki do wąchania.
Jednak główną bohaterką jest Bianka, mająca wyjść za Beniamina, która niezbyt dobrze czuje się w swoim kobiecym ciele i którą perwersyjna seksualność rodziny zniechęciła na tyle, że domaga się białego małżeństwa właśnie.
Czy taka mieszanka może wywołać oburzenie? Moim zdaniem tak, ale tylko w przypadku jeśli: a)jest się mężczyzną b)nie zrozumie się jej
Spektakl jest bardzo feministyczny i w gruncie rzeczy uświadamia nam problem traktowania kobiet, na których mężczyźni wyładowują swoją chuć, jednocześnie stwarzając pozory, jakoby nie były one ludźmi, a jedynie zwiewnymi, onirycznymi postaciami, motylkami, porcelanowymi laleczkami. Jak słusznie zauważa Paulinka, jak zwierzę może "przelecieć" motylka?
Różewicz z jednej strony pokazuje kobiety, które duszą się w ciasnych ramach ról, jakie im przypisano, a z drugiej źródła problemów seksualnych, tkwiących, a jakże, w rodzinie. Nadmiar seksualności, jaką jest epatowana Bianka, prowadzi w konsekwencji do kryzysu tożsamości, zachwiania równowagi, niepewności co do tego, kim się jest. Jeśli nie można być kobietą bez uprawiania seksu, to może lepiej być chłopcem? Do takich wniosków dochodzi nasza bohaterka, która wypowiada w łazience zdanie, mnie osobiście bardzo cieszące w całym kontekście przedstawienia: Chcę być mężczyzną i chcę mieć członka!
Nie bardzo rozumiem jednak zarzuty co do propagowania ideologii gender. Spektakl pokazuje bowiem ludzi nieszczęśliwych, niespełnionych, a co ważniejsze, pokazuje przede wszystkim źródła problemu, nie widzę więc w tym nic oburzającego. Nikt tu z nikogo na siłę nie robi mężczyzny, Bianka dokonuje własnego wyboru, ale czy czuje się z tym dobrze...
Muszę zaliczyć to przedstawienie Teatru Polskiego do jednego z lepszych, jeśli nie najlepszego. Dawno w naszym teatrze nie widziałam aż tak dobrej sztuki, która podobałaby mi się na tak wielu płaszczyznach.
Po pierwsze mistrzowski, smaczny bardzo, tekst Różewicza. I tu należy bić pokłony przed mistrzem, który podszedł do tematu nieszablonowo, z pomysłem, w sposób nawet humorystyczny (śmiech przez łzy niestety). Bardzo udany był też pastisz "Żywotów Świętych" Piotra Skargi.
Po drugie scenografia, bardzo dobrze dobrana, minimalistyczna, symbolistyczna, służąca za środek do rozwijania symbolu, mowy niewerbalnej, na które kładziony jest nacisk w spektaklu.
Co za tym idzie bardzo dobra reżyseria pani Joanny Zdrady, której należą się wielkie brawa.
Oprawa muzyczna bardzo pasująca do scenografii, podkreślająca zwierzęce motywy również przypadła mi do gustu, bo często jest tak, że muzyka w teatrze mnie drażni, natomiast w tym wypadku również bardzo mi się podobało.
Wreszcie aktorzy, którzy zostali naprawdę fantastycznie dobrani do swoich ról. W pierwszej kolejności wielkie brawa dla Darii Polasik (Bianka) i Anisy Raik (Paulinka), bo młode aktorki w roli sióstr sprawdziły się doskonale. Zadziwiło mnie zwłaszcza idealne dobranie pod względem fizycznym aktorki do roli Bianki - drobna, szczuplutka, blada dziewczyna doskonale nadawała się do roli głównej bohaterki, ale aktorsko chyba ustępowała jednak Anisie, która w roli Pauliny wypadła niezwykle sugestywnie.
Ojciec i matka zostali zagrani bardzo dobrze. Bardzo podobała mi się kreacja dziadka lubieżnika i kucharki, w nich tkwił bowiem duży ładunek komizmu. Wszyscy aktorzy świetnie pasowali do swoich ról i nie wymieniłabym żadnego, zwłaszcza, że ekipa doskonale się zgrała i na scenie tworzyła jedno ciało aktorskie. Właściwie zastrzeżenia miałabym jedynie do postaci Bieniamina, ale może on po prostu miał być taki bezbarwny. P
o prostu polecam to przedstawienie, a mając świadomość, że na pewno nikt nie będzie specjalnie jechał do Bielska na spektakl, chociaż przeczytanie sztuki Różewicza. Ludziom inteligentnym otworzy oczy na pewne problemy.
Swoją drogą jestem bardzo ciekawa, jak to wszystko przeżyły starsze panie, obecne na "Białym Małżeństwie". Zaś facet obok nas chrupał paluszki, zapewne zajadał stres. Bo ja potrafię wytrzymać 2,5 godziny bez jedzenia...

wtorek, 21 stycznia 2014

Wydarzenia medyczne mojego życia

Ostatnio zdarza mi się z dość znaczną regularnością odwiedzać lekarzy specjalności wszelkiej. Ponieważ jestem human tuman, to wierzę jeszcze w medycynę i nie radziłam się wujka google w kwestiach zdrowotnych - natychmiast popędziłam do matuli, a potem do lekarza. I tu się zaczął mój żywot człowieka diagnozowanego.
Najpierw spotkałam się z przemiłym panem doktorem - lekarzem rodzinnym, który w zapaleniu gardła sprawdza się w stu procentach, ale co do mojego problemu po prostu chyba wysiada. Skierował mnie na badania do różnych lekarzy, co akurat było mądrą decyzją. No i w ten sposób odwiedziłam laryngologa, okulistę, a zatrzymałam się na neurologu.
W ten oto więc sposób doszło do tego, że:
1)Noszę z powrotem moje okulary i wreszcie ogarniam świat. Ostro i wyraźnie pojawiają się na horyzoncie twarze moich bliźnich. Wsiadanie do autobusu nie jest już takim traumatycznym przeżyciem, bo nie muszę mrużyć oczu, aby dojrzeć numer. Nie ma też ryzyka, że zamiast do Komorowic dojadę w okolice Lipnika.
2)Jestem niestety mocno zorientowana w stanie polskiej służy zdrowia, choć nie wiem, czy nie wolałabym nie być.
Utrapieniem jest już właściwie dostanie się do specjalisty publicznie (Prywatnie spoko. Ochoczo, z przytupem Cię obsłużą i jeszcze rękę ucałują.), bo kolejki są takie, że PRL by się zawstydził. Terminy zajęte na kilka miesięcy w przód. Przykład: w listopadzie próbowałam się zapisać do lekarza. Niemożliwością to, albowiem jeszcze nie ma zapisów na przyszły rok, mam się dowiadywać, dzwonić i to tak w grudniu. Tako rzekła poirytowana pani z okienka, która o dziwo była bardzo miła, chociaż minę miała kwaśną jak cytrynka. Nadchodzi grudzień i z telefonicznego dowiadywania się nici, ponieważ po prostu nikt w przychodni nie odbiera telefonu. Potem nadszedł czas wyczekiwania i zadumy nad własnym niezdrowym losem.Po zapisach do innego specjalisty, okazało się, że badania robione tak gdzieś we wrześniu, czy październiku są już nieaktualne i należy zrobić je ponownie, więc lekarz nic nie zrobi, zanim nie będę miała tych badań. Aktualnych. No dobra, super, wszystko fajnie, tylko, że nie było wcześniej możliwości dostania się do tego lekarza. Więc wychodzi na to, że muszę zrobić jeszcze raz te badania, jeszcze raz zapisywać się do lekarza i czekać znowu na wizytę, modląc się, żeby nie było jak za poprzednim razem. Przy czym ze zrobieniem znowu badań nie jest tak hop siup, lekarz rodzinny nie kwapi się z zezwoleniem na zrobienie takowych powtórnie, w tak krótkim odcinku czasu! Przecież za wszystko się płaci, po co dwa razy robić te same badania?
Od neurologa z kolei dostaję zlecenia na badania tarczycy, mimo że lekarz rodzinny stwierdził, że skoro w badaniach krwi na hormony tarczycy nic nie wyszło, to nie trzeba ich robić. Miła pani neurolog twierdzi, że od tego w ogóle powinniśmy zacząć. Zapisanie się na to badanie jest równoznaczne z kolejnym iluśtam miesięcznym czekaniem, bo kolejki i cośtam. No to pięknie, oczywiście na badanie się udajemy, oczywiście w godzinach pracy, bo o ludzkiej porze po południu nie ma w ogóle szans. I siadamy w kolejce. I czekamy. I pani doktor, która ma przeprowadzić badanie nie przychodzi. I czekamy. I matula się lekko irytuje (czytaj: ma sporego wkurwa i nie krępuje się z wyrażaniem tego werbalnie, z zastrzeżeniem, że niecenzuralnych słów nie używa). Czas płynie. Dawne rany zadane przez NFZ się otwierają. Wreszcie wchodzi dwóch lekarzy, którzy zabawiają w gabinecie spory odcinek czasu, po czym wychodzą, rozmawiając o tym, że są wyrobnikami. Wkurzam się powoli również. Okazuje się, że dwie osoby są zapisane na tę samą godzinę, panuje ogólny burdel mentalny, wszyscy patrzą na siebie jakimś chorym wzrokiem. Tylko jeden facet nie traci animuszu i ze spokojem oraz uśmiechem na twarzy rozmawia z córką po angielsku. Wreszcie pani przychodzi. Jeszcze tylko wystarczy poczekać na swoją kolej i już. Oczywiście godzina, na jaką byłam zarejestrowana okazała się czymś równie magicznym i nierealnym, co sowy pocztomioty z Chorego Portiera.
Zostaje mi zrobione badanie, które można ująć tak: nie widać, aby coś mi konkretnego było, ale te zmiany, to są takie niepokojące, nie można bagatelizować. Czasem się zdarza w tym wieku, ale nie można zlekceważyć, bo mogą się przeistoczyć w coś niebezpiecznego. Czyli jak zawsze nic konkretnego i nic wyjaśniającego sytuację. Miła pani przeprowadzająca badanie sugeruje, abyśmy zrobiły badanie na tarczycę, za które się co prawda płaci, ale będzie przynajmniej pewność. Szlag mnie trafia i padam rażona ciosem psychicznym na posadzkę, bo w nieodległej przeszłości istniała możliwość zrobienia tego badania taniej, ale miły pan doktor z poradni rodzinnej uznał, że to bez sensu i nie trzeba.
Potem udajemy się do innego skrzydła szpitala, aby zapisać się na wizytę do neurologa, bo jak już wyżej wspomniałam, nie dodzwoniłyśmy się. Kolejka zapiera dech w piersiach. Dzieciarni mnóstwo. Atmosfera gęsta jak siekanka mięsna. Dziecka się drą. Koszmar. Stoimy w kolejce. Długo stoimy. Jest początek stycznia. Udaje mi się zapisać na 12 lutego. Oczywiście w godzinach pracy. Pani informuje, że dzisiaj to jeszcze nie jest źle w przychodni, przed świętami było gorzej. Nie chcę sobie wyobrażać, jak było przed świętami.
Pań w okienkach jest kilka. Uwijają się jak w ukropie. Przepisują i zapisują. Rozdają kartki i odbierają. Latają, jak z pieprzem w tyłku. Telefony dzwonią. Nikt ich nie odbiera, bo po prostu te kobiety nie mają na to ani chwili czasu. Już wiem, dlaczego się nie dodzwoniłam... Diagnoza mojej matuli: Jak chcesz się wyleczyć, czy choćby zdiagnozować, to musisz być bezrobotny. A w tych wszystkich kolejkach to po prostu się nie da nic zrobić dla swojego zdrowia, prędzej chory umrze w trakcie tego latania od kolejki do kolejki.
Zapytałam, czy taką przyszłość mi wróży.
Na razie dość mnie to, mimo wszystko, bawi, ale zastanawiam się, czy na badaniach i lataniu od lekarza, do lekarza spędzę kolejny rok.