Ty, który tu wstępujesz, żegnaj się z nadzieją!
Wszystkie ewentualne podobieństwa są nieprzypadkowe. Imiona zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa. Autor nie odpowiada za bezpośrednie, pośrednie, incydentalne lub trwałe szkody wynikające z wadliwego, błędnego lub niewłaściwego użycia. Uwaga, sceny drastyczne! Wszelkie prawa zastrzeżone. Możesz mieć inne zdanie.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Wódka jest dlatego taka niedobra, że jest taka ohydna. I to nie ja tak twierdzę, ale Piotr Skrzynecki.

Poprzedni wpis jest tak żałosny, że muszę go jakoś zrównoważyć czymś w miarę.Wakacje dobiegały końca, a w moim życiu nie wydarzyło się nic niezwykłego. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca; godzinami włóczyłem się po mieście lub przesiadywałem w domu, nie mogąc się na serio niczym zająć. Większość moich znajomych powyjeżdżała, nierzadko za granicę, a tych, którzy zostali w mieście lub mieli już za sobą wakacyjny odpoczynek, po kilku dniach moje towarzystwo zaczynało nudzić. Zorientowałem się w porę jak bardzo narzucam im swoją obecność. Takie jest przekleństwo spędzania wakacji w mieście: już po paru tygodniach starzy znajomi przestają się sobą interesować. Wieczorami, kiedy najbardziej brakowało mi drugiego człowieka, wychodziłem na ulice i wsłuchiwałem się w odgłosy nocnego życia. Z początku nużyły mnie te codzienne eskapady, podczas których przemierzałem całe miasto; męczył gwar rozmów, warkot przejeżdżających samochodów. Wracałem do domu zmęczony i oszołomiony, z głową pełną nieokreślonych odgłosów. Z czasem jednak nauczyłem się je odróżniać i stały się one dla mnie swoistą rozrywką. Często, nie mogąc zasnąć, przewracałem się w pościeli; otwierałem okna, by odetchnąć nocnym powietrzem. Nierzadko doświadczałem osobliwego uczucia dziwnej pustki, a równocześnie jakby duszenia się w rzeczywistości, jakiegoś ograniczenia, którego sam nie umiałem zdefiniować. Właściwie przecież nikt mnie nie kontrolował. Odkąd ojciec wyprowadził się z naszego domu, już nikt się mną nie interesował, matka skupiła się na pracy. Gdyby zaniedbała choć część obowiązków służbowych, nie mielibyśmy z czego żyć, nie miałem jej więc tego za złe. Sam organizowałem sobie czas, ale z każdym dniem przychodziło mi to coraz trudniej. Zacząłem jednak cenić pewne wyraźnie określone reguły, dzięki nim miałem plan dnia, wiedziałem, co koniecznie muszę zrobić i realizowałem to. Z kolegami nigdy nie umiałem się porozumieć, ale ostatnio przychodziło mi to z jeszcze większym trudem niż zazwyczaj. Nawet najlepsi kumple zaczynali mnie irytować swoim zachowaniem. Nie rozmawialiśmy nigdy na jakieś poważne tematy, byli więc tym bardziej zaskoczeni moim zachowaniem, mówili, że gadam jak nawiedzony o jakichś wyższych celach, czy planach… Sam nie wiedziałem o czym, miałem tylko potrzebę rozmowy z inteligentnymi ludźmi, podczas gdy moi koledzy nie mieli większych planów, marzyli tylko o tym, by wreszcie móc prowadzić samochód, wyprowadzić się z domu i ogólnie o tym wszystkim, co było przeznaczone dla osób dojrzałych, a już na pewno pełnoletnich. Rozmowa z nimi o literaturze i sztuce była czystą abstrakcją. Tamtego feralnego, jeśli można tak powiedzieć, dnia, jak zwykle wybrałem się na wieczorną przechadzkę. Dni trwały już znacznie krócej i wcześnie zapadał zmrok. Okrążywszy rynek, pomaszerowałem stałą trasą, wiodącą przez bielskie ulice. Wreszcie doszedłem do parku, siadłem na ławce i, nie wiedząc co zrobić z rękoma, zapaliłem papierosa. Moja ławka nie była niestety w dziewiczym stanie. Nie licząc licznych, wysmarowanych lub wyskrobanych czułą ręką Kocham…(tu następowało imię wybranki), znajdowały się na jej leciwych odrapanych plecach przeróżne chuje i kurwy, a pomiędzy nimi deklaracja To naprawdę tylko koleżanka, Krysiu. Obok przeszły jakieś pijaczki, rechocząc straszliwie jakieś przekleństwa. Z daleka doszło do mnie skromne kurwa, co ty pierdolisz?!. Pokręciłem z zażenowaniem głową. Jestem autorem teorii im więcej bip, tym mniej kultury, ale najwyraźniej nie wszyscy podzielają moje zdanie. Nim się spostrzegłem, zapadł zmrok. Nieprzyjemnie było siedzieć w pustym parku, słysząc przytłumione odgłosy miasta i ludzi. Dopaliłem papierosa i zacząłem się podnosić z ławki, kiedy usłyszałem chrapliwe Nie tak szybko kochasiu… Od tego zdania zaczęły się moje kłopoty. Właściciel porażającego głosu wyłonił się niespodziewanie z mroku wieczora. Stanął nade mną i pochylił się tak blisko, że poczułem jego śmierdzący oddech. - No, przyjemniaczku… Do ciebie mówię! - Z nabzdryngolonymi nie rozmawiam. - Słuchaj no! Ja muszę coś załatwić na krzywy ryj, więc mam mało czasu. Wyskakuj z forsy ty… Po tym nastąpiła długa seria obelg pod moim adresem. W czasie, kiedy on się rozkręcał, próbowałem się wyślizgnąć z jego tłustych łapsk, ale trzymał mnie mocno. Chętnie dałbym mu parę złotych, żeby móc jak najszybciej wrócić do miasta, ale nie miałem nic przy sobie. Zaniepokoiłem się odrobinkę, zwłaszcza, że zaczynały mnie bolec ramiona, a autobus odjeżdżał za parę minut. Zacząłem intensywnie myśleć jak by tu inteligentnie i po angielsku wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji. A pijanica zakończył: - Trzymaj wary, bo ci michę sklepię! Na to już nie wiedziałem co odpowiedzieć, zorientowałem się tylko, że mam spore kłopoty. Oprych pchnął mnie w klatkę piersiową, tak, że runąłem do tyłu, boleśnie tłukąc sobie kark. Uderzyłem też głową w coś twardego. Wstałem powoli, rozmasowując bolącą skroń. Pijaczyna jakby rozpłynął się w powietrzu, nade mną pochylał się zaś niewiarygodnie wysoki facet w mocno zdefasonowanym kapeluszu i olbrzymim, rozpiętym płaszczu, który powiewał za nim jak żagiel. Wyglądu Sherlocka Holmesa dodawał mu siwy wąsik, za który osobnik szarpał nerwowo. Zamiast czarnych okularów, na nosie mężczyzny tkwiły okrągłe druciaki, zza których spoglądał na mnie gniewnymi oczami znad nastroszonych brwi. Usta, ściągnięte w linijkę, nadawały twarzy jegomościa gniewny grymas. Skinąłem lekko głową i rzuciłem się biegiem w stronę przeciwną do mojego domu. Freak złapał mnie jednak za sweter jak kociaka i moja brawurowa ucieczka przeszła w bezradne machanie nogami. Mój osobisty James Bond obrócił mnie w swoją stronę, tak, że nasze spojrzenia się spotkały. Musiałem zadrzeć głowę, by na niego patrzeć i czułem się zhańbiony jak zbesztany dzieciak, przyłapany na gorącym uczynku. - Oczekiwałem jedynie skromnego dziękuję, ale widzę, że się przeliczyłem – odezwał się mój wybawca mocnym głosem, a ja poczułem się nagle bardzo malutki. - Dziękuję? – rzuciłem z nadzieją, że da mi odejść. Nadzieja jednak oddalała się wraz z odjeżdżającym autobusem. Mój rozmówca potrząsnął mną i zagrzmiał chyba na cały park: - Dziękuję?! Dziękuję?! Gdyby nie ja zostałby z ciebie krwawy naleśnik! Nie byłoby czego zawozić do szpitala smarkaczu! Tego potrząsania było dla mojego żołądka za dużo jak na jeden dzień. Wypawiłem kolorową puentę wypowiedzi Sherlocka prosto w krzaczki, rosnące za wyżej wspominaną już ławeczką. Holmes miał przy tym dużo szczęścia, ponieważ jego ubiór pozostał w nienagannym stanie. - Skoro moje słowa wywarły na tobie takie kolosalne wrażenie, będziesz miał jeszcze okazję mnie posłuchać. Przyjdziesz jutro o osiemnastej pod ten adres- wcisnął mi jakiś świstek – i będziesz czekał na mnie – skrzywił usta w coś w rodzaju uśmiechu. - Jaja sobie robisz? – zachichotałem nerwowo. -To jakaś ukryta kamera, tak? Jezu, ja chyba śnię. Jeden gorszy od drugiego – ostatnie zdanie wyszeptałem w stronę swojego obojczyka. Mrugałem nerwowo powiekami i uśmiechałem się głupio tym szczególnym uśmiechem, kierowanym do szaleńców i wariatów. Przypomniałem sobie nagle wiadomość podawaną niedawno w radiu. Dwóch kolesi uciekło z domu wariatów. To by się zgadzało. Zimny pot oblał mnie po raz drugi tego dnia. W myślach chwytałem za słuchawkę telefonu i wykręcałem 112 czy 997. Telefon został w domu, leżał bezpiecznie na kredensie. Sytuacja robiła się absurdalna, bo Sherlock wyglądał, jakby się zwiesił, wysunął dolną wargę do przodu i wpatrywał się we mnie intensywnie. Zamachałem mu ręką przed nosem. Nic. Po chwili jednak coś się w nim ruszyło i wypowiedział zdanie, które zapamiętam do końca życia – „Zdzisiu, mamy promocję, no nie uwierzysz mamy promocję!” W żaden sposób nie było to zdanie oryginalne, ale uderzył mnie po pierwsze jego absurd, po drugie zrozumiałem, że mogę zwiać. Rzuciłem się pędem w stronę przystanku, co chwila oglądając się za siebie, przez co zaliczyłem parę haniebnych wzlotów i upadków. Dopadłem wreszcie drzwi autobusu i przywarłem do siedzenia nie kasując biletu i nie zważając na staruszkę spoglądającą na mnie wzrokiem wyrażającym skrajne potępienie. Drogę do domu spędziłem względnie spokojnie, w stanie apatii i całkowitego pognębienia. Musiałem wyglądać na doświadczonego życiem, bo miejscowe obszczymurki kiwały głowami ze zrozumieniem. Musiałem im się wydać ofiarą zbyt bujnego życia towarzyskiego, a dokładnie wódki.

1 komentarz:

  1. To mi się podoba! :)
    Lubię ten styl pisania.

    I zaraz przeczytam poprzednią, nie martw się;3

    OdpowiedzUsuń