Ty, który tu wstępujesz, żegnaj się z nadzieją!
Wszystkie ewentualne podobieństwa są nieprzypadkowe. Imiona zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa. Autor nie odpowiada za bezpośrednie, pośrednie, incydentalne lub trwałe szkody wynikające z wadliwego, błędnego lub niewłaściwego użycia. Uwaga, sceny drastyczne! Wszelkie prawa zastrzeżone. Możesz mieć inne zdanie.
poniedziałek, 30 lipca 2012
Wódka jest dlatego taka niedobra, że jest taka ohydna. I to nie ja tak twierdzę, ale Piotr Skrzynecki.
Poprzedni wpis jest tak żałosny, że muszę go jakoś zrównoważyć czymś w miarę.Wakacje dobiegały końca, a w moim życiu nie wydarzyło się nic niezwykłego. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca; godzinami włóczyłem się po mieście lub przesiadywałem w domu, nie mogąc się na serio niczym zająć. Większość moich znajomych powyjeżdżała, nierzadko za granicę, a tych, którzy zostali w mieście lub mieli już za sobą wakacyjny odpoczynek, po kilku dniach moje towarzystwo zaczynało nudzić. Zorientowałem się w porę jak bardzo narzucam im swoją obecność. Takie jest przekleństwo spędzania wakacji w mieście: już po paru tygodniach starzy znajomi przestają się sobą interesować.
Wieczorami, kiedy najbardziej brakowało mi drugiego człowieka, wychodziłem na ulice i wsłuchiwałem się w odgłosy nocnego życia. Z początku nużyły mnie te codzienne eskapady, podczas których przemierzałem całe miasto; męczył gwar rozmów, warkot przejeżdżających samochodów. Wracałem do domu zmęczony i oszołomiony, z głową pełną nieokreślonych odgłosów. Z czasem jednak nauczyłem się je odróżniać i stały się one dla mnie swoistą rozrywką.
Często, nie mogąc zasnąć, przewracałem się w pościeli; otwierałem okna, by odetchnąć nocnym powietrzem. Nierzadko doświadczałem osobliwego uczucia dziwnej pustki, a równocześnie jakby duszenia się w rzeczywistości, jakiegoś ograniczenia, którego sam nie umiałem zdefiniować. Właściwie przecież nikt mnie nie kontrolował. Odkąd ojciec wyprowadził się z naszego domu, już nikt się mną nie interesował, matka skupiła się na pracy. Gdyby zaniedbała choć część obowiązków służbowych, nie mielibyśmy z czego żyć, nie miałem jej więc tego za złe. Sam organizowałem sobie czas, ale z każdym dniem przychodziło mi to coraz trudniej. Zacząłem jednak cenić pewne wyraźnie określone reguły, dzięki nim miałem plan dnia, wiedziałem, co koniecznie muszę zrobić i realizowałem to.
Z kolegami nigdy nie umiałem się porozumieć, ale ostatnio przychodziło mi to z jeszcze większym trudem niż zazwyczaj. Nawet najlepsi kumple zaczynali mnie irytować swoim zachowaniem. Nie rozmawialiśmy nigdy na jakieś poważne tematy, byli więc tym bardziej zaskoczeni moim zachowaniem, mówili, że gadam jak nawiedzony o jakichś wyższych celach, czy planach… Sam nie wiedziałem o czym, miałem tylko potrzebę rozmowy z inteligentnymi ludźmi, podczas gdy moi koledzy nie mieli większych planów, marzyli tylko o tym, by wreszcie móc prowadzić samochód, wyprowadzić się z domu i ogólnie o tym wszystkim, co było przeznaczone dla osób dojrzałych, a już na pewno pełnoletnich. Rozmowa z nimi o literaturze i sztuce była czystą abstrakcją.
Tamtego feralnego, jeśli można tak powiedzieć, dnia, jak zwykle wybrałem się na wieczorną przechadzkę. Dni trwały już znacznie krócej i wcześnie zapadał zmrok. Okrążywszy rynek, pomaszerowałem stałą trasą, wiodącą przez bielskie ulice. Wreszcie doszedłem do parku, siadłem na ławce i, nie wiedząc co zrobić z rękoma, zapaliłem papierosa. Moja ławka nie była niestety w dziewiczym stanie. Nie licząc licznych, wysmarowanych lub wyskrobanych czułą ręką Kocham…(tu następowało imię wybranki), znajdowały się na jej leciwych odrapanych plecach przeróżne chuje i kurwy, a pomiędzy nimi deklaracja To naprawdę tylko koleżanka, Krysiu. Obok przeszły jakieś pijaczki, rechocząc straszliwie jakieś przekleństwa. Z daleka doszło do mnie skromne kurwa, co ty pierdolisz?!.
Pokręciłem z zażenowaniem głową. Jestem autorem teorii im więcej bip, tym mniej kultury, ale najwyraźniej nie wszyscy podzielają moje zdanie.
Nim się spostrzegłem, zapadł zmrok. Nieprzyjemnie było siedzieć w pustym parku, słysząc przytłumione odgłosy miasta i ludzi. Dopaliłem papierosa i zacząłem się podnosić z ławki, kiedy usłyszałem chrapliwe Nie tak szybko kochasiu… Od tego zdania zaczęły się moje kłopoty.
Właściciel porażającego głosu wyłonił się niespodziewanie z mroku wieczora. Stanął nade mną i pochylił się tak blisko, że poczułem jego śmierdzący oddech.
- No, przyjemniaczku… Do ciebie mówię!
- Z nabzdryngolonymi nie rozmawiam.
- Słuchaj no! Ja muszę coś załatwić na krzywy ryj, więc mam mało czasu. Wyskakuj z forsy ty…
Po tym nastąpiła długa seria obelg pod moim adresem. W czasie, kiedy on się rozkręcał, próbowałem się wyślizgnąć z jego tłustych łapsk, ale trzymał mnie mocno. Chętnie dałbym mu parę złotych, żeby móc jak najszybciej wrócić do miasta, ale nie miałem nic przy sobie. Zaniepokoiłem się odrobinkę, zwłaszcza, że zaczynały mnie bolec ramiona, a autobus odjeżdżał za parę minut. Zacząłem intensywnie myśleć jak by tu inteligentnie i po angielsku wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji. A pijanica zakończył:
- Trzymaj wary, bo ci michę sklepię!
Na to już nie wiedziałem co odpowiedzieć, zorientowałem się tylko, że mam spore kłopoty.
Oprych pchnął mnie w klatkę piersiową, tak, że runąłem do tyłu, boleśnie tłukąc sobie kark. Uderzyłem też głową w coś twardego. Wstałem powoli, rozmasowując bolącą skroń. Pijaczyna jakby rozpłynął się w powietrzu, nade mną pochylał się zaś niewiarygodnie wysoki facet w mocno zdefasonowanym kapeluszu i olbrzymim, rozpiętym płaszczu, który powiewał za nim jak żagiel. Wyglądu Sherlocka Holmesa dodawał mu siwy wąsik, za który osobnik szarpał nerwowo. Zamiast czarnych okularów, na nosie mężczyzny tkwiły okrągłe druciaki, zza których spoglądał na mnie gniewnymi oczami znad nastroszonych brwi. Usta, ściągnięte w linijkę, nadawały twarzy jegomościa gniewny grymas.
Skinąłem lekko głową i rzuciłem się biegiem w stronę przeciwną do mojego domu. Freak złapał mnie jednak za sweter jak kociaka i moja brawurowa ucieczka przeszła w bezradne machanie nogami. Mój osobisty James Bond obrócił mnie w swoją stronę, tak, że nasze spojrzenia się spotkały. Musiałem zadrzeć głowę, by na niego patrzeć i czułem się zhańbiony jak zbesztany dzieciak, przyłapany na gorącym uczynku.
- Oczekiwałem jedynie skromnego dziękuję, ale widzę, że się przeliczyłem – odezwał się mój wybawca mocnym głosem, a ja poczułem się nagle bardzo malutki.
- Dziękuję? – rzuciłem z nadzieją, że da mi odejść. Nadzieja jednak oddalała się wraz z odjeżdżającym autobusem.
Mój rozmówca potrząsnął mną i zagrzmiał chyba na cały park:
- Dziękuję?! Dziękuję?! Gdyby nie ja zostałby z ciebie krwawy naleśnik! Nie byłoby czego zawozić do szpitala smarkaczu!
Tego potrząsania było dla mojego żołądka za dużo jak na jeden dzień. Wypawiłem kolorową puentę wypowiedzi Sherlocka prosto w krzaczki, rosnące za wyżej wspominaną już ławeczką. Holmes miał przy tym dużo szczęścia, ponieważ jego ubiór pozostał w nienagannym stanie.
- Skoro moje słowa wywarły na tobie takie kolosalne wrażenie, będziesz miał jeszcze okazję mnie posłuchać. Przyjdziesz jutro o osiemnastej pod ten adres- wcisnął mi jakiś świstek – i będziesz czekał na mnie – skrzywił usta w coś w rodzaju uśmiechu.
- Jaja sobie robisz? – zachichotałem nerwowo. -To jakaś ukryta kamera, tak? Jezu, ja chyba śnię. Jeden gorszy od drugiego – ostatnie zdanie wyszeptałem w stronę swojego obojczyka.
Mrugałem nerwowo powiekami i uśmiechałem się głupio tym szczególnym uśmiechem, kierowanym do szaleńców i wariatów. Przypomniałem sobie nagle wiadomość podawaną niedawno w radiu. Dwóch kolesi uciekło z domu wariatów. To by się zgadzało. Zimny pot oblał mnie po raz drugi tego dnia. W myślach chwytałem za słuchawkę telefonu i wykręcałem 112 czy 997. Telefon został w domu, leżał bezpiecznie na kredensie. Sytuacja robiła się absurdalna, bo Sherlock wyglądał, jakby się zwiesił, wysunął dolną wargę do przodu i wpatrywał się we mnie intensywnie. Zamachałem mu ręką przed nosem. Nic. Po chwili jednak coś się w nim ruszyło i wypowiedział zdanie, które zapamiętam do końca życia – „Zdzisiu, mamy promocję, no nie uwierzysz mamy promocję!” W żaden sposób nie było to zdanie oryginalne, ale uderzył mnie po pierwsze jego absurd, po drugie zrozumiałem, że mogę zwiać.
Rzuciłem się pędem w stronę przystanku, co chwila oglądając się za siebie, przez co zaliczyłem parę haniebnych wzlotów i upadków. Dopadłem wreszcie drzwi autobusu i przywarłem do siedzenia nie kasując biletu i nie zważając na staruszkę spoglądającą na mnie wzrokiem wyrażającym skrajne potępienie.
Drogę do domu spędziłem względnie spokojnie, w stanie apatii i całkowitego pognębienia. Musiałem wyglądać na doświadczonego życiem, bo miejscowe obszczymurki kiwały głowami ze zrozumieniem. Musiałem im się wydać ofiarą zbyt bujnego życia towarzyskiego, a dokładnie wódki.
Hey! I'm in love!
A tak bym chciała wyglądać, próżne marzenia
Hey, I'm in love,
My fingers keep on clicking to the beating of my heart.
Hey, I can't stop my feet,
Ebony and ivory and dancing in the street.
Hey, it's because of you,
The world is in a crazy, hazy hue.
Nie, nie, spokojnie. Nic mi się nie stało. Ja nie z tych. Rozważną i romantyczną to ja mogę mieć filiżankę (rozważną w gabarytach, romantyczną w deseniu), a nie naturę. A ni ja rozważna, ani romantyczna. Odbija mi, to prawda, ale nic poza tym. Serce mi mocniej nie bije, motyli w brzuchu nie ma, całe szczęście i odpukać. Mogę się rozpływać nad Porami Roku Alfonsa Muchy, mogę słuchać Das Veilchen Mozarta (nawet nie wiecie jak to ładnie brzmi, ale będziecie pluć, że po niemiecku), mogę ewentualnie obejrzeć komedię romantyczną, podoba mi się "Do widzenia, do jutra", które komedią romantyczną co prawda nie jest, ale o miłości. Mogę zwrócić uwagę na jakiegoś chłopaka w sensie fizycznym i tyle. Jakieś bzdury o miłości zazwyczaj mnie wkurzają, zwłaszcza jak je pisze dwunastolatka.
Wychodzi na to, że albo jestem lesbijką (hmm, bardzo prawdopodobne, dobra robota drogi Watsonie), albo jestem dziwna (bravo Sherlocku, nic nie ustępuje Twojemu geniuszowi).
A więc to jest be!
A to jest cacy!
niedziela, 22 lipca 2012
Od pędzla do narodu - rozmowy kontrolowane.
Rozmowy kontrolowane przeze mnie, omawiane przeze mnie, czasem nawet wymyślane przeze mnie, z moim udziałem, podsłuchane pod drzwiami, w samochodzie, cytowane, kiedy jedziemy na skróty przez przegibek i z wiadomych względów okazuje się, że mamy dużo czasu, w kuchni, przy zbieraniu fasolki szparagowej, historyczne, polityczne(o matko kochana!)o przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, o stanie ducha i stanie umysłu, o zamierzeniach, planach, żarty, głupotki, odjazdy. W kolejkach, na przystanku, stare, nowe, świeże i zapleśniałe, z jednej strony zielone. Cudze, obce, nasze, swojskie. Nudne, interesujące, zabawne, głupie, doprowadzające do wściekłości.
Cz.1
"Od pędzla do narodu"
Miejscem akcji samochód osobowy marki Opel corsa, koloru białego (hmmm, w zasadzie jest już szary, ale nie wnikajmy w nieistotne szczegóły). Bohaterowie dramatu: Mańka, Ludzik Michelin (pseudonim wymyślany naprędce, aczkolwiek bardzo trafny, Dziadek (to taka więzienna ksywa, myślcie tak, bardzo was proszę)Becia, Prawdziwa Dama. Ponieważ blogspot(do kurwy nędzy!) nie robi mi akapitów, będzie tak. Ludzik Michelin:Becia kupiła mi nowy pędzel, i co, ludzie, już się rozlatuje,tamten, pamiętający czasy...Mańka: Zamierzchłej, głębokiej komuny(Zostaje zignorowana)Ludzik:mojej młodości, trwał w najlepszym stanie. A to co? Dziadostwo, dziadostwo! Dziadek:I tak ze wszystkim panie kochany, dziadostwo wszędzie, ale co się dziwić, skoro naród mają w dupie. I co oni wyprawiają ja się pytam? Ludzik:A naród patrzy i klaszcze! Mania:Tylko w waszym musującym stylu można przejść od borsuczego pędzla do narodu. Ludzik:Ten pędzel to symbol nędzy i rozpaczy. Dziadek:Nawet zwykły pędzel spieprzą panie tego, jakich ja czasów doczekałem. Kiedyś było ciężko, bo było ciężko no, tego się nie da powiedzieć, że nie. Ale jak już coś się robiło, to porządnie. Jakoż została poruszona kwestia natury politycznej, tak Mania w środku kipiąca (albo jak kto woli musująca), mieniąc się z wysiłku wszystkimi kolorami tęczy, powstrzymywała język, aby nie pogarszać sytuacji. Dwie jeszcze osoby uczestniczyły w rozmowie raczej biernie, najwyżej robiąc miny, lub łapiąc się za głowę. Nie wznoszono okrzyków w stylu "Pierdolisz, to było tak, a nie bo właśnie, że inaczej, do krów, do krów, a nie do pańskich pieców( a nie, to Dulska, pomyliło mi się)!". Na tym właściwie możnaby zakończyć, bo nic ciekawego już nie zostało wypowiedziane. Specyfika jednakże tej rozmowy utkwiła mi w pamięci.
Cz.2 "Przy stole w kuchni, jedząc obiad zawierający jajko sadzone, które odgrywa kluczową rolę w rozwoju konwersacji"
Miejsce akcji wymienione zostało, osoby: Mania, Ludzik, Prawdziwa Dama.
Ludzik (do Damy):Chcesz kawałek jajka? Ale na pewno nie? A to ja ci dam.
Mania: Jest rzeczą bardzo wątpliwą, żebym kiedykolwiek przyprowadziła tu twojego zięcia, ale gdyby jednak tak się stało, mam nadzieję, że nie będziesz oddawał mu jajka.
Dama:(Bardziej do ludzika w formie gramatycznej, ale do Mani jednakże również) Ale kto wie, może zięciu wykaże się inicjatywą. No wiecie, już oczyma duszy widzę, jak zięciu wstaje i mówi "Kochany teściu, cienię cię bardzo, jesteś moim prawdziwym przyjacielem, twoja córka jest sensem mojego istnienia, chcesz jajko?" A ty na to "Spadaj, nie jestem głodny"
Mania:Te różnice międzypokoleniowe nie dają nam żyć.
Krótko mówiąc Mania nie popisała się jakąś wybitnie inteligentną ripostą, bo tak ją kwestia jajka ubawiła, że trzymała się za brzuch i usiłowała nabić gotowanego na parze kalafiora na trzęsący się widelec. Wreszcie trafiła i zabrała się za brokuła, co nie było łatwe z wyżej wymienionego powodu. Mania nie ma początków Parkinsona, tylko dostała napadu śmiechu i pies się cieszył ze spadającej w ilościach obfitych żywności. Potem chodził z pyskiem przy ziemi i wylizywał tłuste ślady, być może pachnące obiadem.
Cz.3 "Jak nakarmić niemowlę nad urwiskiem, kilka porad dla średnio zaawansowanych"
W skrócie objaśniam sytuację. Mania się cieszy, bo przyjechała wyżej wspominana Dama, mieszkająca w Warszawie. Wcześniej Dama niesamotnie podróżowała po górskich szlakach razem z dwiema babeczkami i, nazwijmy go... Krzysiem.Tak. A ponieważ szlak nieprzetarty ze śniegiem do pasa (późna wiosna, ale różnie jest)babeczki i Krzyś mieli kłopoty. Wracali w ciemnościach, babeczki (w tym Dama) zaczęły histeryzować, a Krzyś niosąc na swych barkach oprócz plecaka odpowiedzialność za swe baby i za całą wyprawę zachowywał zimną krew, a przynajmniej tak się zdawało. W końcu Dama zapytała:Krzysiu, a co będzie, jak wyjdzie Miś? Krzyś podrapał się po głowie i rzecze tak: W takiej sytuacji, oddamy mu jeden z plecaków, po czym spokojnie udamy się w dalszą drogę. Dama stwierdziła, że właściwie czemu nie miałaby przyjąć takiej wersji zdarzeń i jakoś wszyscy dotarli do schroniska. W schronisku z Krzysia zeszło powietrze, więc potem wyglądał już raczej jak sflaczała piłka niż kierownik wyprawy. Do tego stopnia, że dziewczyny zaoferowały: Krzysiu, a zdjąć ci sweterek?
Dama natomiast zapytała:Krzysiu, a ty na prawdę z tym Misiem tak się nie przejąłeś? A Krzyś: No co ty, jak o tym wspomniałaś, to skamieniałem w środku i zacząłem myśleć "No właśnie, a co wtedy?" Matki w złotych klapkach z liczną dzieciarnią wyległy na szlaki, ignorując popisujących się hipsterów. Dama wpadła na pomysł, aby wydać książkę, rozdziały brzmiałyby mniej więcej tak: "W japonkach na Granaty, przewijanie na półce skalnej, karmienie nad urwiskiem".
C.D.N
środa, 18 lipca 2012
Wesołe jest życie staruszka
Dla ludzi o mocnych nerwach, nie chcecie, przestańcie czytać już teraz.Za cholerę nie mogę sobie tego poukładać. Wczoraj oglądałam "Wszystko co kocham" ze sceną umierania babci. Świadomość, że tak będzie za chwilę jest porażająca.
Właśnie teraz przydałby się chłopak, żebym mogła się przytulić, wypłakać. Płakać samemu nie bardzo, byłaby to moja osobista porażka. Zresztą własne żaby zjada się samemu.
Coś takiego we mnie jest, co się nieustannie trzęsie, wierci, rusza, coś, czego nie potrafię nazwać, zdefiniować, określić. I dopóki nie będę mogła tego nazwać, do póty to będzie mnie męczyć, podgryzać od środka. Nawet czarno-białych zdjęć już nie chcę przeglądać. Uśmiechnięta ona na plaży, Dziadek w slipkach, z długimi nogami, "nogami jak bocian" - długimi, chudymi, pewnie nawet czerwonymi, bo nigdy nie dbał o specjalną ochronę przed słońcem. I niewątpliwie radosny byłby to widok, gdyby nie konfrontacja z rzeczywistością. Ona mnie prosi, żebym się za nią pomodliła. I co mam jej powiedzieć? Że się nie modlę? Jest "dobrze, babciu". Ale modlić się nie da. Dalej. Już dużo czasu minęło, ale nie dam rady. Chyba już nigdy.
Mam schizy, do tego stopnia, że jak mam wyprzedzić wlokącego się staruszka, to ogarnia mnie poczucie winy. Że tak, że ja mogę nawet pobiec na ten przystanek, że wyciągam nogi, że daję radę, a on już nie. I nie wyprzedzam. I wlokę się tak jak on i pytam, czy nie pomóc (cholera jasna, jak?), a on, że nie, że żadnej pomocy już nie trzeba, jak się ma taką przyjaciółkę. Macha tą swoją laską, jaka to przyjaciółka. Innym znowu razem babka moknie bez parasola (kto w taką pogodę nie bierze parasola?) i nadstawiam mój i teraz ja moknę i sobie zadaję pytanie, co do jasnej cholery się ze mną dzieje. Boję się. Straszliwie. Przeokropnie i boję się tego, że się boję i tego, co mnie chwyciło ostatnio.Od jakiegoś czasu, dziadek nie śpiewa "wesołe jest życie staruszka, ha ha!", widocznie mu zbrzydło. Przesiąknięte starością pomieszczenie, plamki na ścianie, leżenie, sikanie, jest do dupy. Miały być na koniec trzy pierwsze miejsca z ostatniej listy przebojów Trójki, ale się rozmyśliłam. I daję to:
Nie na darmo się ma dziadka warszawiaka.
piątek, 13 lipca 2012
Kurwica mnie bierze
Krew mnie zalewa, bo przypadkiem trafiłam na recenzję "Małej matury 1947" na Filmwebie. Pani, która podjęła się recenzowania tegoż filmu raz, że nie ma pojęcia jak się ową recenzję pisze, dwa wyciąga wnioski z kosmosu. Wyczuwam silne poglądy lewackie, albo jak kto woli lewicowe i niech mnie skażą za brak tolerancji. Pani nie umie napisać poprawnie nazwy święta narodowego. A to Ludwik bezbłędnie zaliczy klasówkę z niemieckiego, a to zrobi psikusa nauczycielowi, a to wysłucha rozprawki starszego kolegi o konstytucji III maja. Pani Malwino, jaka konstytucja III maja? 3 maja chyba powinno być, ale pani jest przecież najmądrzejsza. Ów kolega, jak wieść szkolna głosi, walczył w Powstaniu Warszawskim, więc Ludwik, nastawiony oczywiście romantycznie i patriotycznie, zaczyna z fascynacją mu się przyglądać. Podobne znaki Historii reżyser rozsiał w całej opowieści, jednak prezentuje je nam jedynie szkicowo. Sygnalizuje niepokojący wątek (jak ten zatwardziałego komunisty, nauczyciela chemii), by zaraz potem go porzucić. Jakby nie chciał wprowadzać zbyt dużo niepokoju do swojego bezpiecznego światka. Mnóstwo jest w tym filmie odniesień do "czerwonych" i do zwolenników ustroju, ale pani chyba nie oglądała filmu zbyt dokładnie. W "Małej maturze" pokazane są dwa obozy wśród nauczycieli, jedni zatwardziale bronią systemu, inni, w tym były AKowiec przekonują uczniów do konieczności sprzeciwienia się władzy. A że główny bohater odczuwa silne związki z historią, patriotyzmem, a nawet (O zgrozo!) z Bogiem to pani się nie mieści w głowie. Jest pani kwintesencją naszych czasów. NO ale wróćmy do pani, pożal się Boże recenzji.
To samo dotyczy sfery obyczajowej "Małej matury 1947". Przykładowo, Ludwik ląduje u pięknej pani mecenasowej (Sonia Bohosiewicz) jako korepetytor niemieckiego. Kobieta zaczyna uwodzić chłopca, ale... reżyser po chwili szykuje się do odwrotu. Oj, żebyśmy tylko nie zobaczyli czegoś nieprzyzwoitego! Żeby broń Boże nie stało się nic więcej poza obnażeniem kawałka kolanka! Albo słowo na "ch": pada w filmie nawet dwukrotnie, ale zostaje zaklejone głupawym chichotem, upupione. Tako i my jesteśmy upupiani tą wycieczką do Krakowa A.D. 1947. Tu pani Malwina przyznaje się, czego oczekuje po produkcji o zgoła innym przeznaczeniu. Film powinien według pani Malwiny pokazywać gołe dupy. Są inne filmy, gdzie nie brak nagości, wulgaryzmów, i w ogóle wszelkich innych wyrazistości - w słowie, obrazie i artystycznym zamyśle. Jednak absolutnie się nie zgadzam z panią Malwiną, która uważa, że wartościowy artystycznie film nie może być "grzeczny", wyciszony, etc. Dla mnie o wiele ważniejszym wyznacznikiem klasy filmu i rangi artystycznej jest jego wieloznaczność, możliwość różnych interpretacji. Tutaj tak właśnie jest. Np. wspomniana przez panią Malwinę scena u pięknej mecenasowej, kiedy to "kobieta zaczyna uwodzić chłopca, ale... reżyser po chwili szykuje się do odwrotu. Oj, żebyśmy tylko nie zobaczyli czegoś nieprzyzwoitego!". To tylko jedna z możliwych interpretacji, w dodatku bardzo powierzchowna. Dodając scenę wycofania się przez Ludwika w ostatniej chwili spod burdelu i jego fascynację starszym kolegą, można wyciągać różne wnioski. Nie wiem czy akurat idę dobrym tropem, ale na pewno film nie jest upłycony, co mu zarzuca ałtoreczka recenzji. Panią Malwinę jak widać satysfakcjonowałby goły tyłek Soni Bohosiewicz, a nie rzetelny film, z całą pewnością mogę rzecz HISTORYCZNY. Pokazuje co ma pokazywać, nie jest płytki. Większość jednak współczesnych ludzi nie ma zamiaru oglądać tego typu filmów, bo historia ich najzwyczajniej w świecie nie interesuje. Pani Malwino, proszę poszukać odpowiedniego dla pani filmu na półce z polskimi komediami romantycznymi z ostatnich lat, tam na pewno nie zabraknie scen panią interesujących. I takie filmy proszę recenzować.
środa, 11 lipca 2012
Królowa Margot, sernik i czarny charakter. Gdzieś tu kryję się ja, dla spostrzegawczych nagrody.
Osoby dramatu: Panna Ładna Mądra i Zaradna, Mańka Pożeraczka Książek, Lady Black Pomieszanie Z Poplątaniem, Żaba Koloru Blond,Jedna Osoba Nieznana Nam Ale Znana Komu Innemu, Przystojny Rosjanin W Mundurze, osoby poboczne i mało ważne, albo po prostu lekceważone, z wyjątkiem dwóch, które nie są absolutnie mało ważne, ale nie będę ich wymieniać, bo nawet ich nie poznamy.
Miejsce akcji: Pewne Miasto Na Południu Polszy, a konkretnie To Na B.
Rekwizyty: telefony komórkowe w liczbie dwóch, rozkład jazdy autobusu linii nr 32 w obie strony, portfel czerwony chiński, sandałki białe niekomunijne, suknia z gorsetem (czarna!)w koronkę, świadectwo bez paska, świadectwo z paskiem, butelka soku chyba pomarańczowego, chusteczki do nosa, drożdżówka z malinami mocno nieświeża.
Scena pierwsza. Mańka zniecierpliwiona łazi tam i siam po ulicy przed barem kanpkowym, czy jak to się nazywa fachowo. Ludzie patrzą na nią ze współczuciem z politowaniem. Bohaterka co rusz spogląda na wyświetlacz przeklętego telefonu, zaklinając go wzrokiem, żeby zadzwonił. Jako że od dawna cieszy się mianem skutecznej wiedźmy, telefon nie dzwoni. Mańka podchodzi aż pod Teatr Lalek i myśli, czy nie kupić biletów. Stwierdza, że lepiej nie podejmować tej skomplikowanej akcji samemu, lepiej poczekać na wsparcie. Wsparcie w osobie Panny Ładnej Mądrej i Zaradnej pojawia się niebawem, niestety w towarzystwie Żaby Koloru Blond. Po spławieniu tejże przez Mańkę (bo Panna nie ma za grosz empatii)obie bohaterki udają się do Teatru Lalek w celu zakupienia BILETÓW NA BARDZO WAŻNY I POTRZEBNY FESTIWAL LALEK, TZN. TAKI, GDZIE ORGANIZOWANE SĄ PRZEDSTAWIENIA ZAGRANICZNYCH TEATRÓW (RÓWNIEŻ). Po dramatycznych wyborach, płaczu, rozpaczy, krzykach i złości Panna z Manią wybrały "Damę Pikową" w języku rosyjskim (MNIAM!!!). Biegną jak oszalałe do Sfery (centrum handlowe), bo mają wiele czasu i chcą zjeść obiad. Panna zarządza lekki skręt i lądują w sklepie z obuwiem firmowym, którego nazwy nie wymienię, albowiem jeszcze ktoś mógłby mnie posądzić o propagowanie konkretnej marki. Panna zachwyca się butami na koturnie, którymi po krótkiej chwili zachwyca się też Mańka. Zaczynają mierzyć, latać z pudełkami poprzez regały, Mańka prawie się zabija, ale jednak odkłada to na inny moment, bo bardzo jest głodna, a śmierć przed obiadem nie jest przyjemna. Panna z Manią wreszcie opuszczają wyżej wymieniony sklep z wyżej wymienionymi artykułami potrzebnymi do szczęścia kobiecie. Kierowane niezawodnym instynktem nasze urocze bohaterki trafiają na coś, co pod szyldem "Kuchnia Śródziemnomorska" skrywa faszerowaną paprykę z tuńczykiem. Panna uzgadnia coś z Manią, po czym obie opuszczają CH Sfera, kierując się w stronę cukierni. Tam Mania nabywa drożdżówkę z malinami mocno nieświeżą, a Panna też coś nabywa, ale scenarzysta zapomniał co, więc na potrzeby realizacji, przyjmijmy, że jest to Ciastko francuskie z niezidentyfikowanym nadzieniem. Mania prowadzona przez Pannę pożera zakup i tak dochodzą przed Teatr Polski i wybierają jedną z ławeczek koło fontanny (ściśle mówiąc, każda wybiera po jednej ławeczce i w końcu Mania kapituluje bo nie lubi wpierdalać słodyczy w samotności, ponieważ kojarzy jej się to z chandrą, płaczem, spływającym tuszem do rzęs i ogólnie niezbyt przyjemnymi zdarzeniami). Potem wreszcie sadowią się na widowni Małej Sceny Teatru Polskiegu i przez cały spektakl nie odrywają oczu wielkości spodków od Przystojnego Rosjanina W Mundurze. Po wyjściu na świeże, aczkolwiek gdzieniegdzie okraszone dymem papierosowym powietrze głośno wymieniają wrażenia związane z Przystojnym Rosjaninem W Mundurze spektaklem. Wracają do upatrzonych (i obślinionych) papryk, ważą je, kupują (ni ma panie nic za darmo)i zjadają. Latają podniecone do łazienki w celu doprowadzenia się do stanu względnej używalności i poprawy urody, której Bozia poskąpiła jednej z nich, a była to Mania. Zużywają kilogramy żumy do gucia. Wpadają do drogerii z szałem w oczach i paprają się czym popadnie w celach badawczych. Panna dokonuje niezwykłego odkrycia, że kredka, którą kupiła niedawno nie uległa roztopieniu, lecz był to jej naturalny stan, w związku z tym rezygnuje z kupna nowej. Objawia się głupota naszych uroczych bohaterek, które nie kupiły od razu biletów na wieczorny spektakl, w związku z tym muszą pożegnać się z Czarnoksiężnikiem i w bólu bez nadziei oczekiwać na autobus. Koniec sceny pierwszej. Muzyka. Scenarzysta idzie moknąć, ratując psa i borówki amerykańskie.
Scena druga. Mania biegnie na oślep po schodach w dół, kieruje kroki do wyjścia, życzy Woźnemu Drżyjcie Narody wesołych wakacji, żegna się z Adamem Fajnym Gościem i wreszcie wypada przed szkołę. Przebiega pasy, mija Pannę, nie zauważając jej wcale, orientuje się, że ten kształt o białych włosach to ona. Relacjonuje ciężkie przeprawy kwiatkowo-prezentowo-końcoworoczne, pożegnanie z G. i przyszłą teściową, która jeszcze nie wie, że nią jest, pokazuje anioła od pani Asi i wydysza już ostatkiem sił, że koniecznie i nieodwołalnie musi zadzwonić. Panna przysłuchuje się jej rozmowie z szanowną rodzicielką i robi głupie miny. Ruszają w drogę. Po przejściu kilkunastu metrów Mańka kona z bólu i wyraża pobożne życzenie zmiany butów. Panna udostępnia jej z osobistym poświęceniem własne białe sandałki niekomunijne, które Mania zakłada na rajstopy, których nie chce zdejmować publicznie, pomimo upału, bo twierdzi, że nie jest taka nowoczesna jakby się wydawało. Idą do Lokalu Tego Debila Od Rudego Kota, do którego nie chodzą, ale wszędzie indziej jest pełno głupków w galowych ubrankach, a tam mniej. Zamawiają dwa serniki, kawę mrożoną z lodami i KAWĘ, KTOREJ NAZWY NIGDY NIE MOGĘ ZAPAMIĘTAĆ, ALE JEST BARDZO DOBRA. Mania pożera sernik jak zwierzę, bo nie jadła rano śniadania, a już dochodzi południe, jak wskazuje telefon Panny, bo Mani się spieszy. Wychodzą w pogardzie dla tego miejsca i siadają na rynku z Neptunem, o ile mi się nie pomyliło, ale przecież kojarzę te widły, czyli trójząb.
Dzwoni Lady Black Pomieszanie z Poplątaniem. (wchodzi piosenka "I'll kill her" SOKO)
Oczywiście chce zdenerwować Pannę (bez empatii). Przychodzi z Żabą.Wpierdzielają się nam na ławeczkę razem z Jedną Osobą Nieznaną Nam, Ale Znaną Komu Innemu, która nie ma zamiaru sprostać podstawowym zasadom savoir-vivre i się nie przedstawia. Panna czerwieni się ze złości, ale nic nie mówi, bo jest dobrze wychowana. Mania nie jest, ale też nic nie mówi, bo ze złości brak jej słów. Lady Black chwali się nowym gorsetem i Mańka mruczy fałszywie, że bardzo ładnie wygląda. Lady rozwodzi się nad kujonami, a Mania myśli o schowanym głęboko w przepastnej torbie świadectwie z paskiem i mówi "szczeźnij zdziro", ale tylko w myślach, bo trochę drapie ją w gardle. Lady komentuje głośno i wymownie świadectwo Panny. Lady Black opowiada przy okazji picia soku chyba pomarańczowego, jak otwierała go w centrum handlowym, a sok wydał dźwięk podobny do butelki szampana, bo miał (i ma jak mniemam)dziwne otwarcie. Żaba podnieca się tym, jak szczur ogryzkiem i śmieje się jak krowa do gówna sera. Nienawiść Mani pogłębia się, dlatego wyjmuje z czerwnonego portfela (pomińmy już to, iż jest produkcji chińskiej) rozkład jazdy i tak dalej w obie strony i wykrzykuje "Ach, za chwilę mam autobus", trącając Pannę łokciem. Panna wyraża chęć odprowadzenia Mani, ale Lady usadza ją w miejscu. Mani kipi czerep. Orientuje się, co ma na nogach, więc mówi o tym głośno, ciągnie Pannę za rękę, proponuje, że zabierze ją do domu i razem uciekają. Koniec sceny drugiej, jak na razie ostatniej.
poniedziałek, 9 lipca 2012
Jestem nienormalna i jestem z tego dumna
Leżę na fotelach w salonie i myślę sobie jakie to dziwne, bo przecież na nich z zasady powinno się siedzieć. Przechodzę przez Sferę (centrum handlowe) i widzę dziumdzie (dla niezorientowanych "plastic is fantastic"). Miliony dziumdź nagle wyległy na ulice, prężą swoje ciała prosto z solarki, robią ustami ciup, wytapetowana twarz świetnie się uzupełnia z odblaskową bluzeczką koloru Różowego. Blond włoski walą po oczach jak trzeba.
Siedzę w autobusie i czytam książkę. Ludzie się na mnie gapią. Staram się nie reagować. Ludzie się gapią. Jestem kosmitą
Przechodzę przez Bielsko w celu zrobienia zakupów i słyszę ośmiolatka (na oko). "Kurwa, spierdalamy!"
Nie idę na rockotekę do Rude Boya, bo widok spoconych, upitych gimnazjalistów jest mi niemiły. Jestem kosmitą.
Mówię przed wypiciem "no to siup, cztery baby osiem dup" - to karalne bo odbija mi nie tak jak powinno.
Przychodzę do szkoły z pasiastą torbą z tworzywa bardzo sztucznego, którą pożyczyłam od dziadka. Używa się jej do noszenia zakupów. Jestem GŁUPIA, bo nie buntuję się tak jak trzeba.
Słucham Kaczmarskiego. Jestem Kosmitą.
Ubieram się na galowo do teatru. Jestem Kosmitą.
Wypożyczam książki z biblioteki jestem kosmitą
Nie słucham Grubsona jestem kosmitą szanuję nauczycieli jestem kosmitą
Opowiadam z podnieceniem o Romantyzmie (epoka literacka, nie stan ducha)na j.polskim jestem kosmitą jestem kosmitą jestem kosmitą
Zakładam beret niemoherowy jestemkosmitąjestemkosmitąjestemkosmitą
Mówię, że G. jest fajnym nauczycielem i go lubię jestemkosmitąjestemkosmitą
Czytam Lato Muminków po angielsku JESTEM KOSMITĄ
Idę na profil pol-hist-antyk z łaciną JESTEM KOSMITĄ JESTEMKOSMITĄJESTEMKOSMITĄ.
Mówię, że byłam na koncercie SDM w BCKu i jestem kosmitą, bo normalni ludzie tego nie słuchają.
Jestem kosmitą.
Nie będę zaśliniona z podniecenia biec przez tłum. Nigdy. Będę kosmitą.
Nie bierzemy odpowiedzialności za nikogo i za nic. Jesteśmy nieugodowi i nieustępliwi. Nienawidzimy schematów, więc wymyślamy nowe.Inność jest fajna aż do bólu głowy, ale tylko w wytyczonych przez nas granicach. Młodość ma swoje prawa, więc łamiemy Prawo. Żądamy szacunku, obrażając samych siebie. Moralność nam się ubrudziła, nie wiadomo dlaczego.
Kocham Jego głos i mam w dupie, że wygrał XFactora. Chcę po prostu żeby śpiewał.
Mistrzowie piosenki poetyckiej. I mam w dupie, co ludzie powiedzą.
To dla Mirki
niedziela, 8 lipca 2012
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Chciałabym pracować w teatrze. Aktorką nie mogę zostać (trzeba umieć śpiewać, a ja fałszuję, a poza tym często miewam problemy z gardłem). Dlatego chcę być kierownikiem literackim w teatrze. A oprócz tego robić korekty. Myślę, że byłabym dobrą korektorką. Z rozległą wiedzą ogólną, znajomością angielskiego (już wkrótce, na razie się uczę), łaciny i (może) niemieckiego. Po polonistyce oczywiście. Może ewentualnie jeszcze doszłyby do tego korepetycje, albo, tak jak Ciocia Aneta, uczyłabym obcokrajowców j.polskiego (do tego potrzebny jest specjalny kurs, no, zobaczymy). Biblioteka też wchodzi w grę, ale jest już na dalszym miejscu, chociaż trochę mnie ciągnie. Albo praca w antykwariacie, to by było coś. Zobaczymy jak skończę studia. Pisać bym mogła. Ha, marzenie. Z tego się nie da wyżyć. A może jednak? Będę biedować, ale czego się nie robi dla satysfakcji. Albo i wszystko naraz. Lubię to, ważne, żeby praca dawała satysfakcję. W gruncie rzeczy wcale nie dorosłam, więc takie rozważania nie mają żadnego sensu :) Psychicznie jestem nadal w Dolinie Muminków, chociaż zostawiam sobie i miejsce na wiele bólu. Jestem już dużą dziewczynką, może czasem naiwną, ale przeważnie myślę trzeźwo. Maskuję smutek ironią i sarkazmem, ale serce płacze. Może nie powinnam się tak bardzo przejmować światem? W końcu i tak wszyscy zginiemy. Za wrażliwa jestem, tego nie widać. Większą część życia udaję, bo gdybym tego nie robiła, to ludzie by mnie zniszczyli. W zasadzie nie wiem, czy jest osoba, która zna mnie naprawdę. G. jest chyba na dobrej drodze :) A więc dla ludzi już chyba zawsze będę Małą Mi – małą, wredną i czepialską. Ale nie obchodzi mnie, co ludzie powiedzą, ważne, żebym ja czuła się dobrze. Mam tą garstkę przyjaciół i wystarczy.
Otwieram wczoraj „Niehalo” Ignacego Karpowicza, a tam już na pierwszej stronie przekaz obrazujący wszystkie cechy życia: Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych postaci, książek, relacji i stosunków międzyludzkich nie jest wynikiem zamierzeń autora. Jest wynikiem ciągłego namnażania się, które sprawiło, że nic już nie zdarza się po raz pierwszy, tylko powtarza do bólu i znudzenia.
Clou sprawy zostało w tym zawarte.
A dla tych, którym się coś nie podoba: Nie czytajcie! I mam was w dupie.
Piosenka aktorów warszawskiego Teatru Roma, z tekstem Juliana Tuwima (Tuwim dla dorosłych), niestety okrojonym. Tutaj całość (link się nie wiadomo czemu nie chce wstawić, więc musi być tak)http://http://www.eioba.pl/a/1rg5/calujcie-mnie-wszyscy-w-dupe-wiersz-j-tuwima"
A teraz proszę państwa mój autorski przepis na autorski jogurt domowy truskawkowy (te sklepowe są do kitu, za słodkie, chemiczne i w ogóle ble). Potrzebujemy: truskawki, jogurt naturalny, cukier, widelec. Z truskawek robimy widelcem ciapaję, dodajemy jogurt i cukier według gustu. Mieszamy, mieszamy, mieszamy i e-voila! Fanpack HD gotowy! To znaczy jogurt.
sobota, 7 lipca 2012
Jest jeszcze tyle do napisania!
Stanowczo za dużo piszę, ale to przez wakacje. Nadmiar pomysłów i jak na razie czasu, bo siedzę uwięziona w domciu (czytaj- chora)i marnuję czas przed laptopem, zamiast zająć się czymś pożytecznym (czytaj - książki z biblioteki i inne). Może to i dobrze, bo jak we wrześniu udam się do szkoły (z postu grudniowego 2011: Jak tam pierwszy dzień w nowej szkole ( tej cholernej budzie, tym strasznym gmaszysku, tym wytworze wyobraźni człowieka z objawami nerwicy histerycznej- czy coś w tym guście)?)czyli LICEUM, będzie notka najwyżej raz w tygodniu, jeśli nie rzadziej.
Powinnam zminimalizować liczbę durnostojek (przedmiotów wolnostojących), do których zaliczają się: moje anioły, kremy, świeczki, pudełeczka, kubki z długopisami, książki leżące luzem nie na półce, kalkulator, wachlarz z Barcelony od Cioci Anety, żuma do gucia (czyli w języku normalnych ludzi guma do żucia), kwiatek, kaktusy, świnia gliniana w naturalnym kolorze pink, pełniąca notabene rolę kosza na śmieci, krowa od kompletu nie pełniąca żadnej roli, wielka szycha(duża szyszka) z Chorwacji od Pawła(kuzyn), mały pluszowy osioł, również w kolorze różowych (zbrodnia, nie cierpię różowego, ale wygrałam go w loterii, a poza wszystkim jest bardzo miły w dotyku), puszka po Pierniczkach Toruńskich (trzymam ją, bo jest ładna), globus, Ilustrowany Atlas Świata, butelka po Kubusiu Play z wodą dla kwiatków, hipisowskie wisiorki w kuferku, czarno-biały ubity wazonik z czarno-białą owcą do kolekcji, pasującą do świni i krowy, zdjęcie dziadków, tacka vintage robiona własnoręcznie przez Magdę, tabletki od bólu głowy.
Jakimś cudem to wszystko ze sobą jeszcze współgra, a mój pokój wygląda w miarę normalnie, chociaż opis na to nie wskazuje.
Zamówiłam Moominsummer Madness, czyli Lato Muminków po angielsku. I jakoś się kręci.
A to piosenka z bardzo ważnym tekstem.
piątek, 6 lipca 2012
Nie tylko zielona herbata z pigwą się skończyła.
Planuję, a planowanie moje zawiera się w ścisłym znaczeniu słowa planowanie, nie wykracza poza to słowo, to znaczy planuję tylko, bez w ogóle jakiegokolwiek zamiaru wcielenia planu w czyn. Planuję dla planowania, planowanie moje sprawdza się jedynie wtedy, kiedy planuję bez konsekwencji. Planuję, a potem tych planów nie spełniam, ale planuję, bo lubię i ludzie mam was gdzieś, chociaż czasami miałabym ochotę wcielić plan w czyn, ale jestem zbyt leniwa. A może po prostu nie należy liczyć na to, że planowanie stanie się czymś więcej, bo może nadejść rozczarowanie. Ale czasem tak by się chciało, żeby się stało, żeby się ziściło, nie mylmy pojęć, marzenia są po to, by nic z nimi nie robić. Ja planowanie przyrównałam do marzeń, to głupie i nieodpowiedzialne, jak się planuje, to się liczy na coś. Ja nie liczę, żeby się nie zawieść. Takie moje życie szaro-brudno-nijakie, zupełnie jak budynek Liceum, do którego udam się pierwszego września rano, z galaretowatymi nogami, grymasem złości na twarzy, walcząc ze strojem galowym. Po raz setny poprawię podwijającą się spódnicę, tupnę nogą, przestraszę się tych wszystkich ludzi. Nie ucieknę, bo tak właściwie jestem szalona-zielona tylko w głowie, fruwają w środku jasne anioły, ale nikt ich nie czuje, tylko ja. W środku odbywają się najważniejsze wybory, o których wiem tylko ja, nikt nie zna mnie tak dobrze i dlatego tak mi trudno żyć ze sobą. I w sumie nie dziwię się, że mnie ludzie nie wybierają, sama bym siebie nie wybrała. Wieże wielkich miast kwitną w moim sercu, nie pasuję do dzisiejszego świata gołych dup i cycków na wierzchu, wszechogarniającej żądzy posiadania wszystkiego, co „najlepsze”. Siądę sobie w kącie cichutko i będę na arenie mojego życia odnosić malutkie zwycięstwa nie dla świata, który powie, że przegrywam. Nie, nie jestem szczęśliwym idiotą, a o to należy bać się najbardziej. Pierwsza piosenka Marka Grechuty w wykonaniu Grzesia Turnaua. Mam sentyment do oryginału, ale to wykonie też piękne. Druga optymistyczna i z humorem. Dodać głos Wojtka Manna z radiowej Trójki (którą promuję gdzie się da)i przesłanie i... można słuchać.
środa, 4 lipca 2012
Kiedy umrę Kochanie...
Moim zdaniem powinniśmy mieć zainteresowania, które nadają naszemu życiu sens, musimy robić tak, aby pozostał po nas ślad, w sercu ludzi, na kartce papieru, w głowie. Za chwilę odejdziemy, za chwilę nas nie będzie, zostaną uschnięte kwiaty w wazonie, resztki atramentu. Szczerze mówiąc ostatnio coraz bardziej wątpię w życie po śmierci. Mój ojciec uważa, że to absurd, bo jaki wtedy byłby sens naszego istnienia. To bardzo proste - mamy przejść przez życie nie oszczędzając się. Mamy pozostawiać właśnie taki mały ślad na sercu innych. Nie możemy żyć przed telewizorem, musimy wykorzystywać każdą chwilę, poświęcać się temu, co kochamy. Dlatego tak bardzo wściekła jestem na wszechogarniającą głupotę, ignorancję i tumiwisizm. Za każdym razem, kiedy idę do naszego bielskiego "Teatru Polskiego", przeważnie na jakąś ambitniejszą sztukę (chociaż komedie też są niesamowite, co tu kryć, bielska ekipa aktorska jest świetna, pracuje na wysokim poziomie), która zmusza mnie do myślenia, obiecuję sobie, że wezmę to moje biedne, zmarniałe, podeschłe życie we własne ręce. Niestety, sytuacja mnie przerasta, nie daję sobie rady. Odwlekam to, czując się w pewien sposób usprawiedliwiona. DOM, nie wiem czy ma tak właśnie wyglądać. Kiedy patrzę co się dzieje z dziewczynkami, które stają się dziwkami (głupia nieświadomości, czemu trwałaś tak długo, a jeżeli tak długo, to dlaczego w ogóle przestałaś trwać?)
Mam dwie piosenki. Jedna to Janusz Radek, z tekstem Haliny Poświatowskiej, polskiej poetki. Właściwie powinnam napisać Poetki. Poetki, która miała wrodzoną wadę serca, z którą zmagała się całe życie. Jego przeważającą część spędziła w szpitalu, gdzie poznała Adolfa Poświatowskiego.Pobrali się w 1954 roku,(poetka miała 19 lat) dwa lata później mąż Haliny zmarł.Dziesięć lat później choroba zaczęła brać górę i wtedy Halina zaczęła pisać do Adolfa wiersze...
Druga piosenka z Nosowską, myślę, że optymistyczna.
Obie piękne, inne, z innym przesłaniem. Przy pierwszej płaczę, kiedy słucham drugiej na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
poniedziałek, 2 lipca 2012
Zaciśnij się w gorset manii, zaczynają się szwy nocy letniej.
Jest sobie dziewczę, nazwijmy je Marta, bo nie znam żadnej Marty. Marta ma 178 cm wzrostu i waży 48 kilogramów. Odwiedziła gabinety dziesięciu znanych chirurgów plastycznych. W każdym z gabinetów, Marta, wyróżniana w kilku konkursach piękności, zwracała się do lekarzy o dokonanie poważnej korekty jej ciała. Chodziło o różne rzeczy, najczęściej prosiła o odessanie tłuszczu. Jeden z nich odesłał ją do psychologa, stwierdzając, że choruje na anoreksję. Drugi ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem inwazyjnego zabiegu, ale nie widział nic dziwnego w tym, że piękna i szczupła dziewczyna chce się poddać temu zabiegowi. Ośmiu lekarzy bez wahania zgodziło się na zabieg.
Upowszechniany i z premedytacją fałszowany kanon kobiecej urody istnieje głównie w mediach. Ktoś wymyślił opartą na liczbach urojonych arytmetykę idealnych rozmiarów kobiet, ktoś dopasował właściwy odcień ich skóry, ktoś wygładza komputerowo ich zmarszczki, usuwa elektronicznymi pędzlami śliczne, dziewczęce piegi, wydłuża i zagęszcza ich rzęsy, brutalnie spłaszcza do granic wklęsłości ich brzuchy, zaokrągla i podnosi wbrew prawom grawitacji ich pośladki. Ktoś nie znający się na optyce pofarbował ich włosy, ktoś ustalił górną granicę wieku[...], ktoś ustalił ich wycieńczającą dietę i ktoś sprzedaje całość jako model, który geometrycznie i graficznie jest rzekomo doskonały, ale który z rzeczywistością i geometrią mija się o lata świetlne. (Janusz Wiśniewski)
A więc fakty - zaledwie 4% kobiet na świecie odpowiada temu modelowi to tylko przez około 6,5% czasu trwania ich życia.
Co zrobić jeśli ktoś czuje się tragicznie brzydki, jeżeli ma problemy emocjonalne nie tylko z powodu stanu psychicznego, ale także fizycznego. Wzorce, wzorce, wzorce.
Reklama innowacyjnego kremu, po którym znikną zmarszczki, w której występuje dwudziestoletnia piękna kobieta. Staruszkom (po trzydziestce) wystarczy proszek do prania i śmietana z biedronki.
Trzymaj mi włosy, trzymaj mi włosy, które za chwilę wypadną, bo coś tak trywialnie okrutnego jak jedzenie nie chce przejść przez moje gardło. A jednak przeszło i to dwa razy. Daj mi spokój, usiądź w kącie, podczas gdy ja rzygam w łazience. Potem kupię drogą maseczkę i postaram się zrobić z niej maskę, żebyś już nigdy mnie nie oglądała, dość się naoglądałaś. A potem mnie już nie będzie, żyjemy w pokoleniu ludzi, które zepsute rzeczy wyrzuca do kosza. Ja jestem zepsuta i zawsze byłam, ale ty możesz jeszcze się uratować, uratuj się! Ona nie słucha.
Subskrybuj:
Posty (Atom)