Ty, który tu wstępujesz, żegnaj się z nadzieją!
Wszystkie ewentualne podobieństwa są nieprzypadkowe. Imiona zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa. Autor nie odpowiada za bezpośrednie, pośrednie, incydentalne lub trwałe szkody wynikające z wadliwego, błędnego lub niewłaściwego użycia. Uwaga, sceny drastyczne! Wszelkie prawa zastrzeżone. Możesz mieć inne zdanie.
piątek, 20 czerwca 2014
Adios
Mój tekst na pożegnanie klas trzecich.
Zalecane recytować grobowym tonem i z jednaką żałobną miną. ("Tudzież z właściwą intonacją i uduchowieniem") Miłe byłoby wykonanie Poniedzielskiego. Miłe mojemu sercu.
Zakończenie przymuszenie optymistyczne. Ja najchętniej powiedziałabym na koniec coś o ciemności i śmierci.
Trzeba całkiem ochłonąć i rozważyć w spokoju powstałą sytuację, a sytuacja jest taka, że szykuje się rozstanie. Bezpowrotnie kawał czasu zamknął drzwi. Wczoraj wszelkie zmartwienia zdawały się dalekie. Teraz nadszedł czas szarej rzeczywistości i pustego milczenia. Jeszcze chwila pozostała, chwila ciężka, mała. Potem odejdziecie gdzieś. Czas, który minął, do was nie należał, a ten który nadejdzie, także wasz nie będzie. Nowy lichy przylizie, stary wspomnicie. Jeśli nowy cudny, stary zapomnicie.
Matura? Wyższe studia? Kariera? Wszystko jak miedź brzęcząca. Okłamano was, że na wszystko jest czas. Wiedzieni nadzieją bezprzykładnego cudu udaliście się dzisiaj do szkoły.
Czujecie, że to koniec. Jeszcze chwila i ujrzycie „to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi”.
Matura. Przemilczmy tę ohydę. Niechaj nazwa tej zbrodni nie kala naszych ust. Dlaczego w ogóle znalazła się na odcinku oświaty, stając się bezpowrotnie symbolem pożegnania z najpiękniejszym fragmentem życia – szkołą ponadgimnazjalną?
O świetności jej możecie świadczyć jedynie wy, drodzy abiturienci, albowiem jakie ziarno i gleba, taki owoc i plon! Tak wychowane przez oświatę jednostki są kwiatem naszego społeczeństwa, kwiatem, który zbyt szybko uschnie na drodze wyższego wykształcenia, a potem kariery zwodowej.
Nie mam więc wyboru. Muszę. Pragniecie wiedzieć, co czeka was na ciernistej ścieżce życia po rozstaniu z najukochańszą szkołą? Służę wam odpowiedzią. Niech mówią same fakty. Nie dajcie się zwieść mamieni obietnicami przyszłego rozwoju zawodowego. Splendor jest chory, stary i spłowiały. Myślicie, jestem utalentowany. Nie potrzebuję pomocy. Lecz życie uśmiecha się pobłażliwie i szepcze: „O tym nie ma pojęcia. W tym można by mu pomóc. Sprowadzić go na ziemię” I będziecie walczyć z ciężarem przyciągania ziemi, pod gołą ścianą łokciem rozmazując łzy. Pamiętajcie o tym, że ciemność służy tylko do przykrycia wszystkich jasnych stron życia.
Czymże jest dorosłość: Niczym pośród czasu ram ukrytych? Otwartością stale zmieniającą się? Czy może po prostu dojrzałością cielesną wyrwaną z okowów dzieciństwa? Dorosłość to odpowiedzialność, za siebie? Czy może znak czasu pośród zmarszczek wielu? Dorosłość to początek umierania.
To naprawdę już koniec, ale człowiek nie może zapomnieć. Wiecie, siedzimy tu przez nieporozumienie. Wartości liceum nie musimy już opiewać, bo ją znacie. Na reklamę dawno za późno, na wycofanie się także. Teraz pozostaje tylko pogodzić się z tym, że świat był dawniej ciekawszy, gwałtowniejszy, bujniejszy, a te jednostki i wasz rocznik jedyny w swoim rodzaju. Szarość i przeciętność wdzierające się do waszego życia są nieodwołalne – w żaden sposób nie da się już niczego odmienić.
Możecie teraz pogrążyć się w nostalgicznych wspomnieniach trzech minionych lat. Albo powziąć postanowienie wywierania wpływu na rzeczywistość. Od was zależało to, co działo się przez ostatnie trzy lata w tej szkole. Teraz spróbujcie mieć wpływ na nową rzeczywistość. Macie ją współtworzyć! A zatem – trzeba działać, trzeba coś przedsięwziąć. Niech znów się zacznie coś dziać, niech wrócą dawne czasy i sławni bohaterowie, wcieleni w nowe postaci! Podobno ważne są bowiem tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Jestem błaznem.Projekt zrealizowano (o dziwo) na zakończeniu klas trzecich. Szalona polonistka.
środa, 2 kwietnia 2014
Czy w XXI wieku mam polować na mamuta?
Pewnie zahaczę o dość śliski temat, jakim jest feminizm, ale nie chciałabym, abyście odebrali ten post w jego kontekście. Po prostu od pewnego czasu nazbierało się trochę opinii, z którymi chciałabym skonfrontować moją, a tak się składa, że akurat w tematach ról damsko-męskich.
Na blogu arturcieslar.blog.pl przeczytałam artykuł pt. "Spisek Chamów". Dość ciekawa lektura, muszę przyznać, dotyczyła zachowaniu mężczyzn w stosunku do kobiet w środkach transportu (pociągach i samolotach, czyli głównie w kontekście dłuższych podróży bagażowych). Artur Cieślar, autor bloga, odnosił się w nim polemicznie do tekstu Krystyny Jandy - "Wychowaliśmy takie pokolenie mężczyzn". Tekst posta pana Artura jest w linku, gdyby ktoś chciał przeczytać, bardzo zachęcam. Ja chciałabym z kolei polemizować z panem Arturem.
W tekście rozchodziło się głównie o pomaganie kobietom w środkach komunikacji, ale również o takie drobnostki jak przepuszczanie w drzwiach, czy płacenie w kawiarni.
Autor uważa, że:
-Nie należy kobietom pomagać we wkładaniu bagażu na półkę np. w pociągu, albowiem każdy powinien sobie walizkę wkładać sam. Jeśli nie jest w stanie tego zrobić, to wziął ze sobą zbyt dużo rzeczy. Bagaż musi być taki, żeby można go było samodzielnie podźwignąć na półkę siłą własnych mięśni.
-Nie należy kobiet przepuszczać w drzwiach. To jest staroświecki zwyczaj, który oznacza, że puszcza się niewiastę na linię frontu. To ona bierze na siebie niebezpieczeństwa, jeśli ona nie zginie, to mężczyzna może przejść.
-Nie wolno za kobiety płacić w kawiarni bądź restauracji.
Wszystko to autor uzasadnia tym, iż Francuzki takich rzeczy nie tolerują. Nie mam pojęcia, czemu autor nie wyemigrował jeszcze do Francji, skoro tak mu się tam podoba.
Ja uważam, że:
-Wkładanie bagażu na półkę jest dla mężczyzny mniejszym wysiłkiem, niż dla kobiety, zwłaszcza starszej. W naszym kręgu kulturowym jest to ponadto oznaka kurtuazji, dobrego wychowania. Taki miły gest, który czyni życie przyjemniejszym. Starsi panowie, z którymi miałam do czynienia w pociągu raczej nie skąpią pomocy, za to młodzi nawet nie odpowiedzą na "dzień dobry". Poza tym, jeśli człowiek zwraca się do drugiego z kulturalną prośbą, to należałoby mu pomóc. I to nie tyczy się jedynie mężczyzn, ale obu płci. Mnie tak wychowano. Mam zakodowane w mózgu, że jeśli ktoś kogoś prosi o cokolwiek, to trzeba mu w miarę swoich skromnych możliwości pomóc. Niektórzy zostali wychowani tak, że sami oferują pomoc. Oprócz tego zaskoczyło mnie stwierdzenie o zabieraniu ze sobą takiego bagażu, który jesteśmy w stanie wtłoczyć na półkę itp. Po pierwsze, czasem jednostka wybiera się w dłuższą podróż, co skutkuje zabraniem większej ilości rzeczy. Niekiedy nie jest w stanie sobie z takim bagażem poradzić i nie jest to jej wina (nie mówię tu tylko o kobietach, panowie też przecież mogą mieć problemy). Czy naprawdę tak trudno okazać trochę życzliwości i pomóc z walizką? Jeśli mogę, sama daję sobie radę w tobołami, ale niekiedy po prostu nie jestem w stanie. Wtedy z pomocą przychodzi jakiś szarmancki pan i od razu me serce topnieje wdzięcznością. Jestem dość niska i czasem dosięgnięcie półki staje się problemem. Poza tym niektóre panie nie mają tyle siły, co ja, by podnieść swój bagaż i też potrzebują silnej męskiej ręki. One za to mogą pomóc w innej kwestii panom. Nie róbmy z tego takiego wielkiego halo. Czy pomoc to jest coś niezwykłego, nad czym trzeba się trząść? Powinna być obopólna, ale dlaczego mamy z niej rezygnować? Czemu "każden sobie rzepkę skrobie"?
-Chodzę do bardzo fajnego liceum i przekonuję się o tym coraz częściej. Chłopaki z mojej szkoły są na tyle szarmanccy i dobrze wychowani, że nie wstydzą się przepuszczać dziewczyn w drzwiach. I raczej żadna z nich nie traktuje tego jako ujmę na honorze, tylko jest jej przyjemnie i miło. Szczerze mówiąc ja osobiście bardzo to lubię. Lubię takie tradycyjne gesty i cieszę się, że współcześnie niektórzy jeszcze o nich pamiętają.
-W trzecim punkcie trochę zgadzam się z autorem. Nie widzę powodu, aby facet płacił, jeśli jest to spotkanie koleżeńskie, neutralne itd. Natomiast jeśli chłopak mnie gdzieś zaprasza, to chyba jasne, że on płaci. Tak samo wtedy, kiedy ja kogoś zapraszam, chociażby do knajpy na urodzinową pizzę. To ja płacę, mimo że ja jestem kobietą, a osoba przeze mnie zaproszona mężczyzną. Chyba, że jesteśmy w związku i ustalamy sobie, jak dzielimy koszty wspólnych wyjść.
Ponadto, nie mam pojęcia z jakimi to Francuzkami miał autor do czynienia...
Mam wrażenie, że ostatnio dobre wychowanie robi się przestarzałe i niemodne, a także, że faceci usprawiedliwiają swoje lenistwo równouprawnieniem, gender i innymi tego typu sloganami. Szkoda, że to działa w jedną stronę. Bo jeszcze byłabym się w stanie zgodzić, że kobieta MUSI gotować dwudaniowy obiad, prać, prasować, sprzątać, zajmować się dziećmi itd., gdyby faceci potrafili wykonywać te tzw. męskie zajęcia. Ale okazuje się, że nie. Ja mam robić kanapki i po nich zmywać, ale on nie wbije gwoździa, bo mu Bozia dała dwie lewe rączki i nie umie. Sytuacja w tej chwili wygląda tak, że ja osobiście potrafię gotować, wyprasować, umyć łazienkę oraz wykonywać szereg innych zajęć domowo-kobiecych (kto powiedział, że te akurat mają być kobiece?), a mężczyzna nie potrafi nic naprawić, łóżka z Ikei poskładać. Miałam szereg sytuacji, w których wykonywałam "męską" robotę (żadnej ujmy mi to nie przyniosło), bo facet nie umiał. Ja nosiłam ławki (dość ciężkie) na aulę szkolną razem z trzecioklasistami. Skoro więc ja, kobieta, wykonuję tego typu czynności, bo wy, faceci, nie umiecie, to sami sobie róbcie kanapki. Bo wychodzi na to, że w tej chwili ja mam robić wszystko, a wy będziecie sobie leżeć do góry brzuchem, bo nie macie widocznie talentu do pracy. Nie jestem zwolenniczką typowo kobiecych i typowo męskich zajęć, ale uważam, że przyzwoicie byłoby, gdyby każda dziewczyna opanowała chociaż w stopniu podstawowym umiejętności przypisane kobiecie, a chłopak te przypisane płci tak zwanej brzydkiej. Jak facet nie ma żadnych technicznych umiejętności, to co to za facet? A kobiecie przydałoby się nie przypalać wody na herbatę. Oczywiście mówię trochę ogólnie, ale należałoby to wypośrodkować i podejść do wszystkiego zdroworozsądkowo. Jeden mężczyzna lepiej się będzie sprawdzał w opiece nad dziećmi, niż wymianie żarówki w samochodzie i okej, niech robi to, co umie. Ale niech coś w ogóle robi. A nie, sypnie tekstem "kobieta do garów", a sam powędruje na kanapę przed telewizorem. Tak samo przeznaczeniem kobiety, drogie dziewczyny, nie jest siedzieć i ładnie pachnieć. A dobre wychowanie, miłe gesty i odrobina życzliwości z obu stron jeszcze nikomu nie zaszkodziły.
piątek, 21 marca 2014
Fart życia
Jestem już po koncercie 19 marca. Było czadersko, ale nie mogło być inaczej, albowiem grała Apocalyptica (fanfary, oklaski, morze confetti).
Mańka, która nigdy nie potrafi zrobić niczego porządnie i normalnie, jak przystało na człowieka zbliżającego się do pełnoletności, za późno się obudziła z rezerwacją biletów. W związku z tym zostały jej miejsca daleko w tyle lub dostawki. Wybór padł na dostawkę, bo znajdowała się bliżej na planie sali.
Za dostawkę zapłaciłam 99 zł. Kiedy dotarłam na miejsce siadłam bez pardonu w rzędzie 8, zaraz obok mojej dostawki, coby jeszcze skorzystać z miejsca z oparciem, zanim przez 2,5 godziny będę zajmować pozycję zgięcia w pałąk. I tu tkwi cały sens sprawy - trzy miejsca w rzędzie 8 pozostały wolne, więc siedziałam na miejscu za 180 zł, zapłaciwszy 99. Blisko zespołu i do tego w miarę pośrodku. Poszczęściło mi się.
Miejsca siedzące sobie chwalę, bo coś widziałam i nie było pogo. Jak słusznie już pewna dziewczyna zauważyła, przy 160 wzrostu można pogo nie lubić, bo widok jest przerywany. Oglądać koncert falowo, w przerwie pomiędzy jednym skokiem bliźniego, a drugim nie jest moją domeną. A i tak od połowy koncertu wszyscy stali, bo trudno było zachować postawę siedzącą. Koncert mojego życia, jestem przeszczęśliwa.
To macie Perttu w Sali Kongresowej:
Podobno mu się podobała :)
I ja tam byłam, wodę i soczek piłam.
środa, 29 stycznia 2014
Białe małżeństwo
wtorek, 21 stycznia 2014
Wydarzenia medyczne mojego życia
Ostatnio zdarza mi się z dość znaczną regularnością odwiedzać lekarzy specjalności wszelkiej. Ponieważ jestem human tuman, to wierzę jeszcze w medycynę i nie radziłam się wujka google w kwestiach zdrowotnych - natychmiast popędziłam do matuli, a potem do lekarza.
I tu się zaczął mój żywot człowieka diagnozowanego.
Najpierw spotkałam się z przemiłym panem doktorem - lekarzem rodzinnym, który w zapaleniu gardła sprawdza się w stu procentach, ale co do mojego problemu po prostu chyba wysiada. Skierował mnie na badania do różnych lekarzy, co akurat było mądrą decyzją. No i w ten sposób odwiedziłam laryngologa, okulistę, a zatrzymałam się na neurologu.
W ten oto więc sposób doszło do tego, że:
1)Noszę z powrotem moje okulary i wreszcie ogarniam świat. Ostro i wyraźnie pojawiają się na horyzoncie twarze moich bliźnich. Wsiadanie do autobusu nie jest już takim traumatycznym przeżyciem, bo nie muszę mrużyć oczu, aby dojrzeć numer. Nie ma też ryzyka, że zamiast do Komorowic dojadę w okolice Lipnika.
2)Jestem niestety mocno zorientowana w stanie polskiej służy zdrowia, choć nie wiem, czy nie wolałabym nie być.
Utrapieniem jest już właściwie dostanie się do specjalisty publicznie (Prywatnie spoko. Ochoczo, z przytupem Cię obsłużą i jeszcze rękę ucałują.), bo kolejki są takie, że PRL by się zawstydził. Terminy zajęte na kilka miesięcy w przód. Przykład: w listopadzie próbowałam się zapisać do lekarza. Niemożliwością to, albowiem jeszcze nie ma zapisów na przyszły rok, mam się dowiadywać, dzwonić i to tak w grudniu. Tako rzekła poirytowana pani z okienka, która o dziwo była bardzo miła, chociaż minę miała kwaśną jak cytrynka. Nadchodzi grudzień i z telefonicznego dowiadywania się nici, ponieważ po prostu nikt w przychodni nie odbiera telefonu. Potem nadszedł czas wyczekiwania i zadumy nad własnym niezdrowym losem.Po zapisach do innego specjalisty, okazało się, że badania robione tak gdzieś we wrześniu, czy październiku są już nieaktualne i należy zrobić je ponownie, więc lekarz nic nie zrobi, zanim nie będę miała tych badań. Aktualnych. No dobra, super, wszystko fajnie, tylko, że nie było wcześniej możliwości dostania się do tego lekarza. Więc wychodzi na to, że muszę zrobić jeszcze raz te badania, jeszcze raz zapisywać się do lekarza i czekać znowu na wizytę, modląc się, żeby nie było jak za poprzednim razem. Przy czym ze zrobieniem znowu badań nie jest tak hop siup, lekarz rodzinny nie kwapi się z zezwoleniem na zrobienie takowych powtórnie, w tak krótkim odcinku czasu! Przecież za wszystko się płaci, po co dwa razy robić te same badania?
Od neurologa z kolei dostaję zlecenia na badania tarczycy, mimo że lekarz rodzinny stwierdził, że skoro w badaniach krwi na hormony tarczycy nic nie wyszło, to nie trzeba ich robić. Miła pani neurolog twierdzi, że od tego w ogóle powinniśmy zacząć. Zapisanie się na to badanie jest równoznaczne z kolejnym iluśtam miesięcznym czekaniem, bo kolejki i cośtam. No to pięknie, oczywiście na badanie się udajemy, oczywiście w godzinach pracy, bo o ludzkiej porze po południu nie ma w ogóle szans. I siadamy w kolejce. I czekamy. I pani doktor, która ma przeprowadzić badanie nie przychodzi. I czekamy. I matula się lekko irytuje (czytaj: ma sporego wkurwa i nie krępuje się z wyrażaniem tego werbalnie, z zastrzeżeniem, że niecenzuralnych słów nie używa). Czas płynie. Dawne rany zadane przez NFZ się otwierają. Wreszcie wchodzi dwóch lekarzy, którzy zabawiają w gabinecie spory odcinek czasu, po czym wychodzą, rozmawiając o tym, że są wyrobnikami. Wkurzam się powoli również. Okazuje się, że dwie osoby są zapisane na tę samą godzinę, panuje ogólny burdel mentalny, wszyscy patrzą na siebie jakimś chorym wzrokiem. Tylko jeden facet nie traci animuszu i ze spokojem oraz uśmiechem na twarzy rozmawia z córką po angielsku. Wreszcie pani przychodzi. Jeszcze tylko wystarczy poczekać na swoją kolej i już. Oczywiście godzina, na jaką byłam zarejestrowana okazała się czymś równie magicznym i nierealnym, co sowy pocztomioty z Chorego Portiera.
Zostaje mi zrobione badanie, które można ująć tak: nie widać, aby coś mi konkretnego było, ale te zmiany, to są takie niepokojące, nie można bagatelizować. Czasem się zdarza w tym wieku, ale nie można zlekceważyć, bo mogą się przeistoczyć w coś niebezpiecznego. Czyli jak zawsze nic konkretnego i nic wyjaśniającego sytuację. Miła pani przeprowadzająca badanie sugeruje, abyśmy zrobiły badanie na tarczycę, za które się co prawda płaci, ale będzie przynajmniej pewność. Szlag mnie trafia i padam rażona ciosem psychicznym na posadzkę, bo w nieodległej przeszłości istniała możliwość zrobienia tego badania taniej, ale miły pan doktor z poradni rodzinnej uznał, że to bez sensu i nie trzeba.
Potem udajemy się do innego skrzydła szpitala, aby zapisać się na wizytę do neurologa, bo jak już wyżej wspomniałam, nie dodzwoniłyśmy się. Kolejka zapiera dech w piersiach. Dzieciarni mnóstwo. Atmosfera gęsta jak siekanka mięsna. Dziecka się drą. Koszmar. Stoimy w kolejce. Długo stoimy. Jest początek stycznia. Udaje mi się zapisać na 12 lutego. Oczywiście w godzinach pracy. Pani informuje, że dzisiaj to jeszcze nie jest źle w przychodni, przed świętami było gorzej. Nie chcę sobie wyobrażać, jak było przed świętami.
Pań w okienkach jest kilka. Uwijają się jak w ukropie. Przepisują i zapisują. Rozdają kartki i odbierają. Latają, jak z pieprzem w tyłku. Telefony dzwonią. Nikt ich nie odbiera, bo po prostu te kobiety nie mają na to ani chwili czasu. Już wiem, dlaczego się nie dodzwoniłam...
Diagnoza mojej matuli: Jak chcesz się wyleczyć, czy choćby zdiagnozować, to musisz być bezrobotny. A w tych wszystkich kolejkach to po prostu się nie da nic zrobić dla swojego zdrowia, prędzej chory umrze w trakcie tego latania od kolejki do kolejki.
Zapytałam, czy taką przyszłość mi wróży.
Na razie dość mnie to, mimo wszystko, bawi, ale zastanawiam się, czy na badaniach i lataniu od lekarza, do lekarza spędzę kolejny rok.
niedziela, 8 grudnia 2013
Dlaczego nie rozumiem kobiet.
Być kobietą, być kobietą... Fochać się na wszystkich o wszystko, masowo wykupować ze spożywczaka nutellę, płakać na kiepskich komediach romantycznych, najpierw mówić, potem myśleć, trzymać lakiery w lodówce...
Muszę przyznać, że jak na osobę płci żeńskiej jestem dość dziwnym egzemplarzem. Pewnie dlatego nie potrafię zrozumieć moich sióstr w niedoli.
Nie rozumiem tego kompletnego szaleństwa zakupowego. Bardzo nie lubię robić zakupów, a już zwłaszcza w galeriach handlowych. Muzyka (jakieś rytmy na jedno kopyto), perfumy, ciasne kabiny, straszne oświetlenie, a wreszcie konieczność przymierzania dziesięciu par prawie identycznych spodni doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jestem osobą, która najchętniej weszła by do sklepu i od razu dojrzała tą upragnioną, idealną rzecz. Następnie tylko dla formalności ją przymierzyła (oczywiście rzecz pasowałaby jak ulał), powędrowała do kasy bez konieczności przeciskania się przez tłum spragnionych nowych szmat gimnazjalistek, zapłaciła i wywędrowała ze sklepu z błogim uśmiechem na twarzy i uczuciem kompletnej satysfakcji. A najchętniej w ogóle nie wychodziłabym z domu. Kiedy tylko mogę, wysługuję się rodzicami, którzy, świadomi mojego nikłego rozmiaru i preferencji kolorystycznych, zostali dogłębnie przeszkoleni w kwestii znajdywania mi nowych bluzek w rozmiarze S. Nie pociągają mnie promocje, ani noce zakupów, nie skusiłabym się na nową kolekcję Channel za pół ceny.
Kolejną kwestią, która jakoś się łączy z poprzednią, jest ubiór. Nie jestem kobietą, która ubiera się jak kobieta. Spodnie i T-shirt uważam za najodpowiedniejszy ubiór, jaki kiedykolwiek, ktokolwiek mógł wymyślić. Oczywiście nie szkoły nie wędruję w dziurawych dżinsach i trzy razy za dużej koszulce, staram się jakoś dostosować do standardów społeczeństwa, coby zanadto nie odstawać, ale w sukience mnie raczej nie zobaczycie.
Nie spędzam trzech godzin przed wyjściem, próbując zmienić się w powiewnego motyla, nie pokrywam twarzy toną tapety, a tusz do rzęs kupiłam dawno temu, leży w szufladce i się kurzy, bo nie mam zamiaru go używać. Nie rozumiem powszechnego szaleństwa związanego z tym produktem kosmetycznym, a już najbardziej nie jestem w stanie pojąć tego, że dziewczyny w dniu basenu przychodzą umalowane, przed wejściem do basenu wszystko z siebie zmywają, aby potem na nowo, już suche, wszystko nałożyć z powrotem.
Absurdem jest dla mnie chodzenie w butach na wysokim obcasie, mimo że mam 160 cm wzrostu. Chciałabym, aby faceci wreszcie zrozumieli, że to nie jest nasze, kobiet, widzi mi się, że nie nosimy tego cholerstwa. Po prostu, drodzy panowie, załóżcie kiedyś na nogi coś tak niewygodnego i spróbujcie w tym przetrwać cały dzień. Znam przyjemniejsze rzeczy.
No i do tego kwestia biżuterii. Kupowanie wybrance brylantów jest dla mnie czymś absurdalnym. Po co być tak nieopanowanie rozrzutnym? Zupełnie mnie to nie kręci.
Nie rozumiem obgadywania wszystkich naokoło, bo sama wolę powiedzieć komuś wprost, co myślę.
Nie rozumiem zachwytu nad każdą zapapraną dziecięcą buzią. Wolę się bawić z małymi chłopczykami, niż dziewczynkami. Pograć w nogę, połazić po drzewach, pograć na PS, ok. Ale bawić się w domu? Urządzać ślub lalkom? Nie, no błagam.
Bardzo rzadko płaczę na filmach, wyjątkiem jest Gladiator.
A już naprawdę nie cierpię podejścia, że jak się jest dziewczyną, to można siedzieć, pachnieć i ładnie wyglądać. Fakt, przyjemnie jest, kiedy to facet wniesie ławkę na 3 piętro, ale nie potrzebuję tego do szczęścia. Jak trzeba wnieść ławkę, to wnoszę, jak trzeba odkręcić słoik, to odkręcam, jak trzeba rozpalić ognisko, to rozpalam. I nie uważam, żeby wbijanie gwoździ w ścianę było specjalnie zarezerwowane jedynie dla prawdziwych, napakowanych, napompowanych testosteronem mężczyzn.
Coś chyba poszło nie tak. Miałam być przecież chłopcem i mieć na imię Radosław.
czwartek, 5 grudnia 2013
Bo ja to ciebie też bardzo, bardzo ale może dopiero pod namiotem.
W zasadzie ostatnio naszło mnie coś i zaczęłam się zastanawiać, jak to też wygląda miłość w naszych czasach. Że zła, że be, że komercjalizm także na nią wpłynął, że ogólnie cienko, cienko. Żadnych głębszych relacji.
No, proszę...
Miłości tak naprawdę nie ma.
Bo co to jest miłość? Jakieś abstrakcyjne uczucie, teoretycznie dotyczące każdego z nas, kojarzące się z motylami w brzuchu, kwiotkiem na rocznicę i białym misiem z piosenki.
Nawet Ciocia Wiki mówi, że miłość to pojęcie wieloznaczne i trudne do zdefiniowania, oj.
Ale też wyróżnia wiele rodzajów miłości: miłość dworska, romantyczna, platoniczna, chrześcijańska, własna.
Chrześcijańską bym zostawiła na razie, bo w zasadzie musiałabym się pogrążać w rozważaniach dotyczących religii itd., może innym razem.
Hiena powiedziała dzisiaj, że wszystko w życiu opiera się na egoizmie i niestety muszę się z nią zgodzić. Po co szukamy sobie "drugiej połówki"? Po co wariujemy, umawiamy się na randki, płaczemy wieczorem z poduszkę, kupujemy białą kieckę, zapraszamy setki gości, opłacamy orkiestrę, żeby grała "majteczki w kropeczki" i dajemy się nabić w butelkę?
Wszystkie piosenki z bardzo głupim, ale jakże jasnym przekazem "jesteś dla mnie najważniejsza, najważniejszy, jestem niczym bez ciebie, nie mogę bez ciebie żyć, umrę jeśli mnie opuścisz, nie odchodź, jesteś światłem mojego życia" i tak dalej można ciągnąć ten pseudo prawdziwy bełkocik. Co mają nam przekazać? To ta druga osoba daje nam szczęście, a bez niej nie potrafimy funkcjonować? Jeśli to druga osoba jest światłem twego życia, to znaczy, że bez niej panuje wieczna noc. Jeśli bez niej, niego nie istniejesz, to znaczy, że cię po prostu nie ma. Jeśli nie możesz bez kogoś żyć, to co tak naprawdę masz innym do zaoferowania? Jesteś pustym naczynkiem, do którego się ładuje kogoś na siłę i dziwi, że niezbyt pasuje. Więc pękasz.
Wracając do egoizmu: tak, to jest właśnie jego objaw. Chcę z kimś być, nie dlatego, że go kocham, tylko że mi się podoba i że nie chcę być sam. Chcę, żeby ktoś wypełnił dziwną pustkę, którą odczuwam. Jeśli naprawdę byś kogoś kochał, kochała, to nie chciałbyś wzajemności, zależałoby ci jedynie na szczęściu tej drugiej osoby. Ale człowiek jest egoistą i nie jest w stanie kochać innych bardziej niż siebie.
Co to jest miłość? Miłość nie istnieje. Istnieje tylko przyjaźń i pożądanie. To drugie z czasem się wypala. W związkach, w których jest przyjaźń dwie osoby, które już się nie pragną mogą z sobą funkcjonować, ale tam, gdzie przyjaźni nie ma, najczęściej pojawiają się kłótnie i rozwód. Dlatego też człowiek z natury jest bigamistą, raczej nie potrafi być całe życie z jedną osobą. Takie sytuacje się zdarzają, ale rzadko, a wtedy też wszystko opiera się na przyjaźni.
Miłość do dzieci? Chcemy mieć coś do kochania, znowu działamy z czysto egoistycznych pobudek.
Dużo jesteśmy w stanie zrobić dla przyjaciół. Miłość, skoro już tak to nazywamy, wyparowuje i okazuje się, że ta "jedyna" osoba jest największym gnojem, że taka siaka, owaka, że "zupełnie do siebie nie pasujemy".
Miłość romantyczna? A co to jest, do cholery? To jest tylko czyste pożądanie i miłość do samego siebie, czyli miłość własna, realizacja egoizmu. Kto tego nie wie, nie przeczytał porządnie dzieł powstałych w okresie Romantyzmu.
Wierzę w przyjaźń, która może trzymać związki, może funkcjonować długo, ale nie w miłość. Miłość nie istnieje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)